Nr 3

Jemy bezpiecznie, a teraz, jedząc, możemy uratować świat

Rolnictwo ekologiczne to cenna idea, której zasady powinny być systematycznie przenoszone na rolnictwo konwencjonalne. Z punktu widzenia światowej społeczności to jednak koszt produkcji żywności i jej bezpieczeństwo ma dziś podstawowe znaczenie. Obie perspektywy da się pogodzić – a jeśli chcemy mówić o zwrocie do gospodarki okrężnej, musimy to zrobić.

Bartosz Piłat: W latach 60. ogłoszono Raport Rzymski, w którym przewidywano, że w ciągu 80 lat skończą się zasoby ropy naftowej. Te, które wtedy badano, istotnie się skończyły. Po drodze odkryliśmy nowe złoża, nauczyliśmy się lepiej wykorzystywać energię z ropy, jesteśmy oszczędniejsi. Teraz co jakiś czas ogłaszane są podobne raporty dotyczące gospodarki rolnej, tego, dla ilu ludzi jesteśmy w stanie wyprodukować żywność na ziemi. Jaki sens mają takie raporty?

Dr Jerzy Próchnicki: Lata 60. były bardzo bogate w tego rodzaju opracowania. Zaczęto sobie zdawać sprawę, jak bardzo wykorzystujemy zasoby Ziemi, określono też wtedy, czym jest zrównoważona gospodarka w szerokim sensie.

Klub Rzymski ogłosił wówczas dość precyzyjnie swoje przewidywania. W Polsce gazu i ropy naftowej mamy obecnie jeszcze na 20–30 lat, czyli tak jak wtedy przewidywano. Nasz węgiel kamienny skończy się również za jakieś 30 lat. Przy czym mówimy o dostępnych złożach, a nie tych, które owszem, są na mapach, ale ich wydobycie jest nieopłacalne, bo leżą albo zbyt głęboko, albo warstwy węgla są zbyt cienkie i pofałdowane. Oczywiście są kraje, jak Chiny, w których zasoby tych surowców wystarczą nawet na setki lat.

W Polsce mamy jeszcze dużo węgla brunatnego, ale żeby go wydobywać, trzeba by np. zrobić gigantyczną dziurę w ziemi w Wielkopolsce, co niekoniecznie ma sens środowiskowy, a i ludziom to się nie podoba.

Mówię o tym tak szeroko, bo pojęcie gospodarki zrównoważonej dotyczy każdej dziedziny gospodarki: rolnictwa, energetyki, przemysłu maszynowego, budownictwa, transportu itd. Jeśli chcemy mówić o rolnictwie zrównoważonym, nie możemy zignorować innych gałęzi naszego życia. Tym bardziej, że wszystko, o czym mówimy, nakłada się na dyskusję o globalnym ociepleniu. Paliwa, o których mówimy, to paliwa kopalne – spalając je, wytwarzamy gigantyczne ilości dwutlenku węgla, ten zaś ma wpływ na systematyczne podnoszenie się średniej temperatury Ziemi. To z kolei prowadzi do wzrostu częstotliwości katastrofalnych zjawisk przyrodniczych, a więc ma też wpływ na rolnictwo.

Dwutlenek węgla nie jest jedyną substancją wpływającą na globalne ocieplenie. Dyskutujemy o nim, bo jest charakterystyczny dla naszej gospodarki energetycznej i emitujemy ogromne jego ilości. Zapomina się jednak, że emitujemy również bardzo dużo metanu, a ma on dziesięciokrotnie większy wpływ na ocieplanie klimatu niż taka sama ilość CO2.

Emisja metanu jest zaś ściśle związana z tym, jakie jest nasze rolnictwo, w jaki sposób uprawiamy glebę, a w jaki hodujemy zwierzęta. Jeśli więc wiele krajów przechodzi na energię ze źródeł odnawialnych i energię atomową (niesłusznie obecnie uważaną za groźną i szkodliwą), to w tych samych krajach dużo poważniej traktuje się rolnictwo zrównoważone, a więc takie, które nie dość, że ma wiele innych zalet, to jeszcze prowadzi do spadku emisji metanu. To są części składowe tej samej idei ochrony zasobów Ziemi dla przyszłych pokoleń.

BP: Unia Europejska już ponad dekadę temu wyraźnie zasygnalizowała, że należy dążyć do rolnictwa zrównoważonego.

JP: W latach 70. zaczęto dostrzegać, że zasoby Ziemi są ograniczone, i powrócono do pomysłów jeszcze z XVIII w., kiedy zauważono, że zasobami lasu powinno się zarządzać tak, by mógł się sam odradzać, a więc nie przesadzać z wycinką. Wiek XIX okazał się okresem rewolucji technologicznej i idee dotyczące zrównoważenia poszły w odstawkę. Jednak już na początku XX w. te pomysły wróciły do łask i na przełomie lat 60. i 70. XX w., kiedy publikowano wspomniane raporty, zrodziła się idea rolnictwa zrównoważonego. Uznano, że rozsądnie wykorzystując zasoby świata, z myślą o przyszłych pokoleniach, pozwolimy na ochronę i odtwarzanie się oraz utrzymanie zasobów Ziemi.

Mówimy więc w rzeczywistości o potrzebie zrównoważenia całej gospodarki. Człowiek potrzebuje do życia gleby, która nie urodzi niczego bez wody, którą nie jesteśmy w stanie gospodarować bez energii.

W przypadku dyskusji o rolnictwie skupiamy się na tym, jak wpływa ono na przyrodę – w Polsce się o tym zapomina i nie edukuje się społeczeństwa w tym kierunku. Mówiąc o środowisku, powinniśmy zapomnieć o przymiotniku „naturalne”. W Polsce nie ma już środowiska naturalnego, poza skromnymi wyjątkami, jak Puszcza Białowieska, która ostatnio znowu trochę tej naturalności straciła.

Mamy środowisko, które jest efektem działań człowieka. To nie oznacza, że jest złe. Więcej: powinniśmy je nadal chronić. Zaś rolnictwo jest największym źródłem zagrożeń polskiego środowiska, polskie rolnictwo jest największym szkodnikiem Bałtyku. Blisko 60 proc. związków azotu spływających do Bałtyku polskimi rzekami pochodzi z polskiego rolnictwa, a i tak jest lepiej niż kiedyś. Przedtem spływała jeszcze gnojówka itd. Teraz taka ilość związków azotu to przeważnie efekt złego, nieprofesjonalnego nawożenia gleby.

BP: Jak to zatem jest z naszą żywnością? Podobno żaden kraj w Europie nie ma tak dobrej. Wspomniał pan, że w Polsce nie ma środowiska naturalnego – może chociaż żywność jest bliższa naturalnej niż w innych krajach?

JP: Nasza żywność nie jest ani „naturalna”, ani tzw. zdrowa. I 30–50 lat temu też nie było lepiej. Po pierwsze, nie ma czegoś takiego jak „zdrowa żywność” – jest tylko żywność dająca gwarancję bezpieczeństwa lub niedająca tej gwarancji. Tylko tak możemy kategoryzować. Pieprz, niezależnie od formy uprawy, jest naładowany taką ilością alkaloidów, że używanie go w nadmiarze może doprowadzić do zniszczenia zdrowia człowieka. W dodatku nasi rolnicy często niewłaściwie stosują nawozy i środki ochrony roślin, a rolnictwo bez nich w żadnym stopniu nie gwarantuje bezpieczeństwa żywności.

Mit o dawnej, dobrej polskiej żywności może się brać z tego, że ominął nas skok technologiczny drugiej połowy XX w., a więc używaliśmy mniej środków ochrony roślin i nie mamy czego redukować w przeciwieństwie do krajów Europy Zachodniej.

BP: Część rolników używa ich nieodpowiedzialnie, a to się przyczyniło do przekonania, że są groźne.

JP: Wedle tej zasady nieodpowiedzialność niektórych kierowców samochodów powinna doprowadzić do tego, że wprowadzimy zakaz używania pojazdów. Co roku ginie ok. 3 tys. ludzi, kilkadziesiąt tysięcy odnosi rany w wypadkach samochodowych. Nawet 5 osób w skali roku nie zatruwa się środkami ochrony roślin.

BP: Rolnictwo ekologiczne zakłada jednak minimalizację udziału chemii i maszyn.

JP: Kiedy w latach 60. i 70. powstał nowy nurt filozoficzny, będący podstawą rolnictwa ekologicznego, dość szybko doszło do obwarowania rolnictwa certyfikatami, które miały określać, w jaki sposób definiować i kontrolować rolników. Nad sensem ekonomicznym tego rodzaju rolnictwa zaczęto się zastanawiać dopiero na początku XXI w. Ujawnione zostały wtedy mniej atrakcyjne informacje, bo okazało się, że rolnictwo ekologiczne jest 2–3 razy droższe niż rolnictwo konwencjonalne.

Głównym problemem naszego światowego rolnictwa jest bowiem to, że uprawiamy rośliny pochodzące z innych kontynentów i środowisk. Jeśli chcielibyśmy na poważnie potraktować podejście ekologiczne, a więc wybrać rośliny, które bylibyśmy w stanie uprawiać bez pomocy i bez szkodzenia innym roślinom, to w Polsce musielibyśmy poprzestać na koniczynie, chmielu, szparagach, owsie i życie. Poradzą sobie zapewne jeszcze len i gryka przywiezione tysiąc lat temu z Azji.

Najprostszym testem dla laika jest zasianie, posadzenie jakiejś rośliny i pozostawienie jej na rok lub kilka lat. Jeśli po roku nadal rośnie ona w tym samym miejscu, to znaczy, że jest w stanie konkurować z rodzimymi roślinami bez naszej pomocy. Więcej niż 90 proc. roślin uprawianych dzisiaj w Polsce nie przejdzie tego testu. Najczęściej pochodzą z innych kontynentów albo z innych części Europy, jak np. pszenica, cebula, marchew, ogórki znad Morza Śródziemnego. Kukurydza, ziemniaki, pomidory są z Ameryki Południowej. Uprawiamy je w Europie od 500 lat, w Polsce od niespełna 200 lat. Bez pomocy rolnika sobie nie poradzą, rolnik musi więc likwidować miejscową konkurencję (chwasty, grzyby, owady itd.), zabijać inne rośliny, żeby lepiej rosły te uprawiane przez niego. Musimy je wspomagać: mechanicznie, chemicznie, w różny sposób. Nawozimy, odchwaszczamy, podlewamy, chronimy. No i dzięki temu mamy plon.

BP: Każda pomoc roślinom to już rolnictwo.

JP: Rolnictwo to nic innego jak zarządzanie bioróżnorodnością. Rolnik ogranicza ją, żeby na jego polu rósł jeden gatunek, maksymalnie kilka. A konkurentów, chcących skorzystać z tego, co on uprawia, jest wielu. Szpaki w sadach czereśniowych bardzo się cieszą z pracy rolnika, mszyce tylko czekają na liście naszych upraw… Jeśli mówimy o działce o szerokości 5 m i długości 10 m, to normalne, że rolnik pracuje prawie wyłącznie siłą własnych rąk i, chroniąc swój plon, stosuje tylko zabiegi mechaniczne (plewi, podlewa, czasem nawozi kompostem albo gnojem). Jednak kiedy widzę reklamę jednej z sieci handlowej, w której rolnik przekonuje, że jego 8 ha buraczków jest chronionych tylko dzięki zastosowaniu takich ekologicznych metod, czyli ręcznie!, to trafia mnie szlag, bo wiem, że to nieprawda. Cena takich buraczków byłaby dziesięciokrotnie wyższa niż innych na rynku, a nie jest.

Rolnictwo ekologiczne jest jednak bardzo ciekawym i potrzebnym kierunkiem. To, że wpływa na zwiększenie liczby miejsc pracy, nie jest jedyną zaletą. Bezsprzecznie taki rodzaj uprawy pozytywnie wpływa na bioróżnorodność. Inna sprawa, że od 20 lat regułą w rolnictwie konwencjonalnym jest to, że chemiczne środki ochrony roślin są ostatnią metodą walki z patogenami w hierarchii postępowania w ochronie roślin.

Rolnictwem ekologicznym rządzi jedna bardzo mądra zasada: bazuje ono na płodności gleby. Zakłada, że nie można traktować gleby jako substratu, do którego rolnik tylko dorzuca nasiona, wodę i nawozy. Tak się nie da. Gleba nie jest gąbką, którą nasączamy potrzebnymi substancjami. Gleba jest wrażliwym organizmem żywym i bardzo łatwo ją zdewastować nawet w rok do tego stopnia, że odbudowywanie jej zajmuje aż dwie dekady.

Z rolnictwem ekologicznym nie ma kłopotu, to wartościowy kierunek dający wybór klientom, jest za to z problem z ludźmi, którzy traktują je ideologicznie i bardzo rzadko odwołują się do rzeczywistych liczb, skłaniając się raczej do populistycznej argumentacji.

BP: Jabłko jest jednym z symboli polskiego rolnictwa. Da się je uprawiać ekologicznie w opłacalny sposób?

JP: Zacznijmy od tego, że jabłko nie pochodzi z naszej części świata, musimy je więc chronić. Możemy zdecydować się na owoc z sadu konwencjonalnego – jabłko będzie opryskiwane różnymi środkami, drzewo będzie chronione przed insektami, grzybami i chorobami. Jednak skórka owocu będzie w pełni bezpieczna, pozbawiona niebezpiecznych substancji czy niebezpiecznych stężeń takich substancji w miąższu.

Możemy też zdecydować się na jabłko ekologiczne. Roślina o nazwie jabłoń, jak każda inna roślina, sama z siebie produkuje pestycydy, które mają ją chronić przed owadami. Jeśli na skórce ekologicznego jabłka znajdzie pan coś w rodzaju małego półksiężyca, to znaczy, że to jabłko samo się obroniło przed szkodnikiem. Larwa zaczęła się wgryzać w jabłko, a ono wyprodukowało substancję, która je zabiła. Rośliny, które zjadamy, same produkują ogromną ilość pestycydów – jest ich na owocu ekologicznym 1 tys. razy więcej niż tych, które pozostają po zabiegach ochrony roślin wykonywanych przez rolnika! Dobrze prowadzony sad konwencjonalny przyniesie jednak ponaddwukrotnie wyższe plony, bo narzędzia stworzone przez człowieka, przewidywalne i zbadane, są skuteczniejsze niż te naturalne.

Przywołajmy przykłady innych roślin. Co by się stało, gdyby zjadł pan kilka kilogramów pomidorów w bardzo krótkim czasie? Zatrułby się pan. A my jemy maksymalnie kilka sztuk dziennie, więc zapomnieliśmy o tym, że są trujące. Od czasu sprowadzenia pomidorów z Ameryki Południowej doprowadziliśmy zresztą do skrzyżowania ok. 8 gatunków roślin psiankowatych, aby otrzymać pomidory, które obecnie jemy. Za sprawą tych krzyżówek zmniejszyliśmy ilość szkod­liwych substancji. Podobnie ziemniaki. Gotujemy je, by rozłożyć jedną szkodliwą substancję (solaninę) i się nie zatruć, ale nawet po ugotowaniu pozostaje w ziemniaku inna szkodliwa substancja (solanidyna). Żeby odczuć jej działanie, trzeba by jednak zjeść kilogram ziemniaków – chyba nikt nie je tyle naraz.

Mówię o tym, bo nie mam wątpliwości, że w sensie medycznym mniej się narażamy, jedząc jabłko pochodzące z sadu konwencjonalnego niż to z sadu ekologicznego. Ryzyko szkody dla zdrowia jest mniejsze. A dzisiaj największym problemem bezpieczeństwa żywności w Europie są drobnoustroje, a nie chemia. Dla zobrazowania przypomnijmy ekologiczne kiełki mungo, które nieumyte doprowadziły do śmiertelnego zatrucia bakterią Escherichia Coli klientów jakiejś niemieckiej restauracji.

Oczywiście jabłko jabłku nierówne. Rolnicy mogą źle zabezpieczać produkowane owoce. Należy bezwzględnie pamiętać o tym, żeby nie jeść nadpsutych owoców. Odkrajanie ich zepsutych części niczego nie zmienia. Owad, który się wgryzł w jabłko, wydala, a te odchody rozkładają się, tworząc trucizny szkodliwe dla naszych nerek, wątroby, układu nerwowego. Na takich jabłkach znajdują się też grzyby produkujące mykotoksyny o rakotwórczym działaniu. Jeśli kiedyś ludzie żyli krócej, to m.in. dlatego, że jedli uszkodzone owoce. Jeśli jednak widzimy jabłko z plamami parcha, to choć ładnie nie wygląda, jest bezpieczne. Parch mykotoksyn nie produkuje.

BP: Produkcja żywności pod kontrolą, zabezpieczanej odpowiednimi metodami, jest tańsza i gwarantuje stabilny poziom bezpieczeństwa.

JP: Każdy z nas sam podejmuje decyzję, co je. Kiedy jednak mówimy o procedurze zapewnienia żywności milionom czy miliardom ludzi, nie ma żadnej wątpliwości, że rolnictwo wykorzystujące środki ochrony jest skuteczniejsze w dostarczaniu bezpiecznej żywności.

Przywołane jabłko jest bardzo dobrym przykładem pokazującym, jak zmieniało się rolnictwo. Jeszcze trzy dekady temu jabłek nie było już w sprzedaży w grudniu; dało się wtedy kupić już tylko spartany, bardzo wytrzymałą odmianę, ale mało słodką i niesmaczną, twardą – prawie nic tych jabłek nie atakowało, bo były za mało atrakcyjne. W ciągu ostatnich 30 lat prawie całkowicie wymieniliśmy gatunki uprawianych drzew jabłoni. Mamy nowe metody ich ochrony, nowe metody przechowywania, dzięki czemu owoce można kupować przez okrągły rok. Nie musimy ich jeść przez cały rok, ale nowe metody przechowywania pozwalają na transportowanie jabłek na duże odległości.

Wraz ze wzmocnieniem trendu rolnictwa ekologicznego pojawiła się moda na stare, zapomniane gatunki jabłek. Zachodzę do sklepu i widzę sok z antonówki. Zdziwiło mnie to, sprawdziłem, ile jabłoni antonówki uprawiamy. Takie drzewa rosną w rozproszonych po Polsce sadach, łącznie na powierzchni ok. 5 tys. ha. Nie wiem, jakim cudem udało się wykupić tyle antonówki, żeby zrobić tyle soku na rynek. Pozwalam sobie na tę złośliwość, by zwrócić uwagę, że pozbawiliśmy się różnorodności jabłek, ale nie bez powodu. Nowe gatunki są pod każdym względem atrakcyjniejsze: ładniejsze, bardziej aromatyczne, trwalsze, słodsze.

Oczywiście takie jabłka, jeśli są uprawiane przez odpowiedzialnego rolnika, będą w okresie, w którym rosną na drzewie, opryskiwane – zależnie od pogody – kilkanaście razy. Ale ani razu po zerwaniu. Inaczej są traktowane np. pomarańcze. Skórki z pomarańczy się nie jada, a więc używana jest substancja opóźniająca starzenie i porażenie grzybami. W dalszym ciągu jest ona jednak nakładana w takim stężeniu, że nie ma mowy, by zaszkodziła człowiekowi. A przypominam, że owoce należy myć. Przede wszystkim ze względu na wspomniane drobnoustroje – przy okazji pozbywamy się substancji zabezpieczających powierzchnię pomarańczy czy bananów.

BP: Są jednak rolnicy, którzy decydują się na uprawy organiczne. Koszt ich owoców, ich plonów jest wyższy, poziom zbiorów niższy, wysiłek, który wkładają w to, żeby zagwarantować odpowiedni poziom bezpieczeństwa żywności, jest wyższy. Czy ma to sens?

JP: Tego rodzaju rolnictwo radzi sobie w regionach, które są wystarczająco zamożne, gdzie ludzie są gotowi zapłacić za realizację wartości etycznych. Tego rodzaju miejsc nie ma jednak wiele – niech podpowiedzią będzie to, jak trudno jest sprzedawać banany z naklejką „fairtrade”. Tymczasem tam mówi się o płaceniu wyższych stawek plantatorom, o czymś namacalnym, a nie o teoretycznym dobrostanie środowiska. Co więcej, owoce uprawiane w ten sposób mają mniejszą trwałość, a więc nie da się ich dowieźć do każdej części świata.

BP: Owoce pochodzące z sadów konwencjonalnych często są pozbawione smaku.

JP: To nie jest kwestia rodzaju uprawy, ale przechowywania i warunków klimatycznych. Obecnie niemal wszystkie owoce można kupić na całym świecie. Mango w Polsce, truskawki na Filipinach. Truskawki dopiero od niedawna są zresztą dostępne przez cały rok na całym świecie. I to prawda, że polskie truskawki są najlepsze; w ogóle polskie owoce. To nie jest mit. Truskawki, które w Polsce dominują, to ciągle stara odmiana Senga Sengana, niezwykle aromatyczna, choć ze względu na niską trwałość nadająca się głównie na przetwory. Nasz pas Europy, od Białorusi po Niemcy, jest jednym z najlepszych, jeśli idzie o uprawę owoców. Rośliny w ciągu dnia oddychają i gromadzą substancje zapasowe, w nocy je rozkładają. Im większa jest różnica temperatur między nocą a dniem, tym intensywniejszy proces oddychania i większa produkcja substancji zapasowych, w tym substancji aromatycznych. Plony są nieco mniejsze, ale owoce smaczniejsze. W Hiszpanii uda się uzyskać na tej samej powierzchni więcej owoców, ale będą mniej aromatyczne.

Jeśli jednak zdarzy się nam kupić w sklepie owoc bez smaku, załóżmy, że w Polsce mówimy o mango, to jest to raczej konsekwencja niewłaściwego przechowywania. W chłodniach, w magazynach używa się obecnie gazów hamujących naturalne procesy przejrzewania i rozkładu zachodzące w zerwanych owocach. Jeśli przesadzi się z użyciem tego gazu albo zbyt późno przestanie się go używać, owoc może zostać zakonserwowany „na śmierć” i już nie odzyska swojej jakości.

BP: Kolejny raz w naszej rozmowie pojawia się ktoś, kto robi coś źle. W chłodni może przesadzić z gazem, a na polach przesadzić z nawozami. Statystycznie żywność jest bezpieczna, ale stan polskich gleb nie jest dobry. Jak do tego doszło?

JP: Wszystko zaczęło się ok. tysiąc lat temu, kiedy zaczęliśmy orać. Oranie służy spulchnieniu gleby, jej napowietrzeniu i wymieszaniu składników odżywczych, organicznych. Orząc, mieszamy glebę na dość dużej głębokości. Takie działanie przez tysiąc lat doprowadziło na terenie Polski do obniżenia zawartości substancji organicznych w glebie z poziomu 3–4 proc. do poziomu 2–3 proc. Jakość gleb poddanych gospodarce ornej spadała wszędzie w podobny sposób. Dopiero od połowy XX w. umiemy to zbadać i ocenić. Dlatego od kilku dekad zaprzestajemy orania. Na marginesie: oranie wspomaga konieczność ochrony przed chwastami i innymi patogenami, bez przewracania gleby należy – może niestety – dużo lepiej chronić uprawy niż dotąd!

Tu wracamy do metanu. Wytwarzają go nie tylko świnie i przeżuwacze w czasie wydalania. Ten 1 proc. substancji organicznej, który ubył z gleb, zamienił się głównie w metan i dwutlenek węgla. Dość jasne staje się więc, skąd wzięła się duża masa gazów cieplarnianych w naszej atmosferze – w wyniku naszej gospodarki rolnej. Rolnictwo jest największym producentem metanu, a może być też największym reducentem węgla z atmosfery.

BP: Polscy rolnicy systematycznie „dążą” do pogorszenia sytuacji.

JP: Nikt przez lata nie zajmował się polskimi rolnikami. W polskim prawie nawet nie ma definicji zawodu rolnika. To jest ważny problem, bo nie wiadomo, czego od nich wymagać. Rolnictwo w Polsce było traktowane jako zasób siły roboczej i jednocześnie wymuszano na rolnictwie dostawy obowiązkowe – to doprowadziło do upadku wielu wsi. Do dziś jest formą ukrytego bezrobocia.

Wiedza prowadzących polskie gospodarstwa o rolnictwie jest wciąż dość ograniczona – to oczywiście ocena statystyczna. Rolnicy nie rozumieją więc, czym jest motywowane np. odchodzenie od spulchniania gleby, które dla nich jest oczywistością, bo przecież od pokoleń tak się robiło.

Tymczasem w Polsce ok. 60 proc. gleb nie nadaje się do uprawy – właściwie należałoby przestać z nich korzystać. Są zbyt kwaśne. Niezależnie od tego, co tam rolnik zrobi, jego plony są o 30–40 proc. niższe niż te pochodzące z gleb o odpowiednim współczynniku pH. Na taką glebę można do woli sypać azotem, a on i tak nie zostanie wchłonięty przez rośliny z powodu tej kwasowości gleby, za to deszcz go wypłucze i zaniesie do Bałtyku lub pobliskiego jeziora.

BP: To chyba nie jest zaskoczenie, że rolnicy wciąż się tym nie przejmują.

JP: Polska ma gleby polodowcowe, samozakwaszające się. Odkwaszenie powinno być u nas pierwszym krokiem. Do 2004 r. wapno służące do odkwaszania gleby było w pewnym stopniu dotowane przez państwo. Po wstąpieniu do UE zmieniły się zasady. Wapnowanie straciło wsparcie państwa, ale zyskały je inne środki. Zatem rolnicy, nastawieni na szybki zysk – a większość z nich jest nastawiona na szybki zysk – zdecydowali, że nie mają ochoty przez kilka lat odkwaszać gleby wapnem, żeby zwiększyć plony. To było oszukiwanie się, bo prowadziło do jałowienia gleby, a wcale nie przynosiło spodziewanych efektów. W konsekwencji było i jest jeszcze kosztowniejsze niż wapnowanie. Poziom wapnowania w Polsce spadł o dwie trzecie od 2004 r. To jest jedna z najgłupszych historii, jaka się przytrafiła polskiemu rolnictwu.

Nikt nie uświadomił rolnikom, co się stanie, gdy przestaną odkwaszać, i dziś uprawa tych 60 proc. powierzchni rolnej to tak naprawdę szkodzenie środowisku. To wyrzucanie nasion w błoto, marnowanie nawozów i zatruwanie otoczenia. Strata pieniędzy. Naszych, wspólnych, bo dopłacamy rolnikom z unijnej puli.

BP: Czy da się wrócić do rolnictwa z XIX w., radykalnie ekstensywnego?

JP: Nie da się – to powinno być oczywiste. Po pierwsze, musimy dostarczyć żywność wszystkim, a ludzi na świecie przybywa. Kiedy byłem w podstawówce, mówiło się o ok. 2,5 mld ludzi na Ziemi, dziś to 6,5 mld. Struktura rolnictwa w Polsce nie jest nastawiona na produkcję rynkową; 70 proc. ziem w Polsce produkuje tylko 30 proc. potrzebnej nam żywności.

BP: To konsekwencja rozdrobnienia. Da się je obronić?

JP: Wielkością gospodarstw nie da się oceniać ich działania. Z 2 ha warzyw można się utrzymać, ale z 2 ha ziemniaków czy żyta już nie. Dwa ha szklarni albo sadu będą dawały zyski, ale 2 ha rzepaku lub pszenicy nie zapewnią rolnikowi odpowiedniego zarobku.

Wielkość jest ważna do oceny możliwości samoodtworzenia gospodarstwa. Standardowe gospodarstwo z uprawą mieszaną musi mieć przynajmniej 70 ha, żeby było je stać na nowe maszyny, dobudowanie nowych budynków, naprawienie sprzętu, wyremontowanie wodociągu i żeby jednocześnie dało się z niego wyżyć. Przy żyznej glebie może wystarczy nawet 50 ha. W Polsce na 2 mln gospodarstw tylko 52 tys. to gospodarstwa mające ponad 50 ha. Większość nie jest w stanie się odtworzyć. Dlatego po polskich wsiach wciąż jeżdżą maszyny mające po 40–50 lat. Są też tacy, którzy kupują do 20 ha maszynę za 1 mln zł i nie są w stanie na nią zarobić i spłacić kredytów.

To nie musi być jednak powierzchnia należąca do jednego gospodarza. Taki rolnik nie musi używać przecież tylko swojego ciągnika. Na przykład w Austrii, gdzie też są mniejsze gospodarstwa, to standardowa praktyka, że kilku gospodarzy kupuje jedną maszynę. Dla żadnego z nich nie byłoby ekonomiczne kupowanie jej na własną rękę. Niedawno weszły w życie regulacje dla grup producenckich – to wspólne działanie ma sens, bo się opłaca.

W Polsce najwięcej takich grup jest na północy kraju. Mogę przywołać przykłady takich grup, w których 6–8 rolników pracuje razem, wspólnie podejmują decyzje, biorą kredyty. Gospodarstwo „Natura” koło Lęborka jest w rzeczywistości wspólnotą 6 gospodarzy – powstała spółdzielnia. I oni są opłacalni. Znam też inne gospodarstwo pod Starogardem Gdańskim, gdzie w podobnych warunkach działa 10 gospodarzy.

Konsekwencją tej złej struktury polskiego rolnictwa jest fakt, że nie przynosi ono państwu właściwie żadnych korzyści. Kosztuje tyle, ile zysków przynosi. Przypomnę, że do tego rachunku wliczane są unijne dotacje. Nawet inwestycje dokonane dzięki UE nie spowodowały wyjścia w stronę zysków.

BP: A jak jest z bioróżnorodnością? Rolnictwo tradycyjne powinno być pod tym względem lepsze.

JP: Jest duża, w Polsce może nawet za duża. Populacja dzików czy saren jest tu jednym z przykładów wskazujących, że nie mamy z tym kłopotu. Kiedy mówimy o rolnictwie, to trzeba zwrócić uwagę, że jednym z największych czynników wpływających na kierunek jego rozwoju był rozwój miast jako skupisk ludzkich. Punkty przetwórstwa żywności nie dlatego zaczęły się powiększać i standaryzować, by zarobić więcej pieniędzy, ale by móc dostarczyć produkty stabilnej jakości – rozumianej jako bezpieczeństwo zdrowotne i jako cechy żywności.

Przy takiej produkcji żywności wytwórca musi mieć gwarancję stabilnego surowca, a więc szuka producenta, który będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości i jakości. Zwykle to jeden lub kilku dużych producentów, a nie setki małych.

Wielka skala produkcji daje szansę na bezpieczne wyżywienie wielu ludzi, na stabilność tej produkcji, ale z pewnością nie pobije świetnych rzemieślników. Przytoczmy choćby przykład piwa. W Polsce jest ok. 200 małych browarów i one wytwarzają zwykle smaczniejsze piwo niż to z wielkich koncernów. W moim mieście kiełbasę kupuję u swojego masarza, szynkę kupuję gdzie indziej, bo oni „nie mają serca” do szynki, choć wiem, że tam ze 100 g mięsa nie robi się 140 g szynki. Mam jednak świadomość, że taki zakład masarski nie będzie w stanie wyżywić mojego miasta, rozwinąć produkcji i utrzymać jakości kiełbasy, którą tak lubię. Nie byliby w stanie zaopatrzyć się lokalnie w mięso potrzebne do produkcji dla miasteczka wielkości 10 tys. ludzi.

Masowa produkcja żywności chroni nas przed jej marnowaniem, właśnie dzięki tej stabilności.

BP: Marnowanie mięsa jest szczególnie przykre.

JP: W ogóle jemy za dużo mięsa. Nie w tym rzecz, żeby zmusić ludzi do zaprzestania jedzenia mięsa co dzień, ale systematyczne zmniejszanie spożycia i zmienianie obyczajów żywnościowych to świetny pomysł. Dziś jemy więcej mięsa, niż potrzebujemy.

BP: To dość radykalne stwierdzenie.

JP: Racjonalne. Białko zwierzęce było w społeczeństwach przemysłowych rzeczą pożądaną i potrzebną ze względu na ówczesne warunki. Kawałek mięsa zabrany do pracy dostarczał potrzebnej energii. Tamte czasy minęły i nie potrzebujemy już spożywać 8 tys. kalorii dziennie. Nie musimy jeść tyle mięsa, tym bardziej, że dzięki naszej wiedzy jesteśmy w stanie je zastąpić w naszej diecie czymś innym.

A mięso jest szalenie drogie dla przyrody. Piękny stek argentyński (1 kg) kosztuje nas 50 tys. m sześc. wody. Takie zwykłe mięso, jakie kupujemy w sklepie, to przynajmniej 15 tys. l zużytej wody. Energia potrzebna do produkcji 1 kg takiego mięsa wystarczyłaby nam na przejechanie 100–150 km samochodem. A mówimy tylko o 1 kg mięsa.

Białko jest potrzebne na różnych etapach życia człowieka w różnym stopniu. Osoby starsze mogą przechodzić na białko roślinne właściwie bezboleśnie, dzieciom szkolnym trzeba zaplanować dietę skrupulatnie, bo się rozwijają.

Tylko jednej trzeciej powierzchni lądów używamy do wytwarzania żywności, z czego 70 proc. to pastwiska, a 30 proc. grunty orne. Ponad dwie trzecie tych ostatnich używamy do produkcji pasz dla zwierząt. To pokazuje skalę kosztów produkcji mięsa. Ograniczenie spożycia mięsa choćby o połowę uwolni ogromne powierzchnie gruntów pod uprawę roślin. A trzeba pamiętać, że presja na produkcję mięsa będzie rosła. Społeczeństwa się bogacą, coraz więcej ludzi chce jeść mięso.

Przy okazji propagowania idei zmniejszenia spożycia mięsa wraca temat nawożenia ściekami i odpadami. Odpady i resztki powinny wrócić na pole jako nawóz, a nie trafić na wysypisko, gdzie po prostu zgniją i wydzielą metan, a co gorsza, ten metan się zmarnuje i przeniknie do atmosfery. Z osadów ściekowych zaczyna się robić granulat służący jako nawóz.

Obieg zamknięty wkracza wszędzie. Jeśli więc mówimy o rolnictwie zrównoważonym, to musimy myśleć o zamknięciu cyklu całej gospodarki.

Jerzy Próchnicki zajmuje się efektywnością produkcji żywności. Ekspert firmy Bayer wspierający zrównoważone podejście do rolnictwa i odpowiedzialne stosowanie środków. chemicznych.