Nr 3

Zbudować nowe miasta bez burzenia

Od przełomu roku 1989 w Polsce powstało ok. 4 mln mieszkań i domów. Mniej więcej połowa z tego na obszarach miejsko-wiejskich, reszta w miastach. Największe piętno na tym, co widzimy za oknami i jak nam się żyje, odcisnęła pierwsza dekada XXI w. – to wtedy za sprawą przyśpieszenia gospodarczego, wzrostu zamożności Polaków i dzięki ogromnym ułatwieniom prawnym doszło do gwałtownego zwiększenia tempa zabudowy.

Dziś, po dekadach rozwoju i dotrzymywania kroku – pod wieloma względami – zachodniej części Europy, widzimy wyraźnie, że owszem, dogoniliśmy ją, ale tylko w niektórych dziedzinach. Inne kwestie, jak na przykład ład przestrzenny, zostały pozostawione ślepemu losowi i wolnemu rynkowi. Efekt? Zatomizowane społeczeństwo, zatomizowane miasta, zatomizowana przestrzeń publiczna, coraz kosztowniejsza w utrzymaniu, coraz mniej przyjazna dla swoich mieszkańców.

Czy coś da się z tym zrobić? Bo o burzeniu i budowaniu na nowo nie ma mowy. Nie stać na to nikogo, a co dopiero Polski.

***

– Niedawno zacząłem się zastanawiać, co się takiego stało w Krakowie w tych ostatnich kilkunastu latach, dwu dekadach. Zrobiłem sobie coś w rodzaju podsumowania wszystkich grzechów krakowskiej urbanistyki. Zorientowałem się, że nie zbudowaliśmy przez ten czas ani jednej nowej prawdziwej miejskiej ulicy – mówi Piotr Lewicki, jeden z najbardziej znanych krakowskich architektów, który swoją karierę zaczynał w momencie przełomu politycznego w Polsce. – Miejskiej, czyli takiej, która nie jest trasą tranzytową, bo takie powstały. Nowej, czyli niebędącej przedłużeniem istniejącej. Okazuje się, że nie zbudowaliśmy takich ulic, które spełniałyby wszystkie miejskie funkcje: mieszkalne, usługowe, przestrzeni publicznej.

Źle pomyślane osiedla, chaotyczna zabudowa pozbawiona jakichkolwiek funkcji społecznych to zjawisko charakterystyczne nie tylko dla Krakowa. Przyczyny takiego stanu rzeczy łatwo wskazać, choć są one złożone. Być może, w innych miastach takie nowe ulice powstały, ale ogólna diagnoza jest taka sama.

Brak planów przestrzennych, decyzja samorządu o wycofaniu się z obszaru kształtowania przestrzeni, dyktat rachunku ekonomicznego nad pozostałymi elementami urbanistyki i architektury – mieszanka tych trzech czynników to najważniejsze przyczyny chaosu panującego w polskich miastach i wypaczenia funkcji nowych osiedli, często sprowadzonych do roli sypialni. Brak planów to efekt decyzji politycznych podjętych w pierwszych latach XXI w. przez rząd Leszka Millera. By ułatwić deweloperom budowę nowych osiedli, zdecydowano – upraszczając – o odrzuceniu istniejących w Polsce planów przestrzennych jako nienadążających za potrzebami i o zastąpieniu ich decyzjami dotyczącymi „warunków zabudowy i zagospodarowania terenu”, czyli tzw. wuzetkami. O tym, co i gdzie może powstać, decydowali urzędnicy na podstawie ogólnikowych dokumentów przestrzennych lub tego, co znajdowało się w sąsiedztwie.

Miasta zabudowywały się więc działka po działce, bez uwzględniania dalekowzrocznych, obszernych planów – konsekwencje tego ponosimy dziś: osiedla ciągnące się kilometrami, a jednocześnie pozbawione sklepów, szkół, przedszkoli, parków, często nawet dróg potrzebnych mieszkańcom, żeby mogli dotrzeć do pracy czy do szkoły, o transporcie publicznym nawet nie wspominając. Deweloperzy inwestowali, ograniczając jednocześnie swoje projekty do wykupionych przestrzeni, zaś samorządom wiele lat zajęło odnalezienie się w nowej rzeczywistości prawnej (np. musieli znaleźć sposób, jak zmusić inwestora do pokrycia kosztów budowy drogi dojazdowej do osiedla – wcześniej koszt ten spadał na gminę, która m.in. w ten sposób dotowała inwestycję).

Dwie dekady minęły, zanim samorządy w jakikolwiek sposób znów zaczęły panować nad przestrzenią. – Dziś można śmiało powiedzieć, że jest źle. A najgorsze, że sami przyłożyliśmy do tego rękę, jako branża – komentuje Lewicki. – Mimo okresu rozliczeń z błędami nie widzę, by dochodziło do jakiejś dynamicznej zmiany na lepsze. Nadal architekci są gotowi zaprojektować wszystko, czego życzy sobie inwestor.

***

Gęsto zabudowane nowe osiedla nie są problemem samym w sobie. Bliskość bloków i kamienic oraz duże zaludnienie na niewielkiej powierzchni to rzecz normalna i bardzo korzystna w dużych miastach. Polskie miasta w większości są zresztą dużo słabiej zaludnione niż porównywalne miasta zachodniej Europy. Niska gęstość zaludnienia to tak naprawdę konsekwencja złego planowania. Inwestorzy budowali nie tam, gdzie przewidziano i zaplanowano, ale tam, gdzie było taniej – zwykle na terenach bardziej oddalonych od centrum. – Rzecz w tym, że za zabudową mieszkaniową nie idą inwestycje w przestrzeń publiczną. Przez lata za przykład katastrofy urbanistycznej w Krakowie uchodziła południowo-zachodnia część miasta, osiedle Ruczaj. Ten problem był utożsamiany z gęstością zabudowy – mówi Paweł Wieczorek, wiceprezes krakowskiego SARP. – Tymczasem największym problemem tam nie jest bliskość budynków. Kiedy udało się wreszcie na tych osiedlach umieścić kilka restauracji, sklepów i punktów usługowych, przestrzeń ta od razu zyskała. Wyzwaniem jest teraz wprowadzenie tam pozostałych ważniejszych elementów miasta – ocenia.

Sztuką będzie więc dzisiaj „naprawienie” miast przez jeszcze większe ich dogęszczenie – nie tylko większą liczbą mieszkańców, ale także użytkowników, czyli ludzi, którzy odwiedzają wybrane części miasta. Muszą mieć jednak powód do odwiedzin.

Wprowadzenie potrzebnych elementów miasta, o jakich wspominał Wieczorek, jest jedną z recept na poprawę sytuacji polskich miast. Są takie osiedla, które będą wymagały inwestycji również w infrastrukturę, ale w większości przypadków chodzi o stworzenie przestrzeni, którą można by przeznaczyć na szkoły i przedszkola, przychodnię, a nawet na sklepy i działalność usługową. Prawie żadne nowe osiedle nie dysponuje budynkami, w których te elementy miejskości mogłyby funkcjonować. Część z nich pozbawiona jest nawet chodników. – Kilkukrotnie docierały do nas listy od mieszkańców ze skargami lub z żądaniami likwidacji chodników, lub zmniejszenia ograniczeń w parkowaniu samochodów. Jechaliśmy na miejsce i okazywało się, że chodniki już teraz nie spełniają podstawowych wymogów prawa, nie wspominając o wygodzie pieszych – komentuje Jan Jakiel z warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich.

Jak na takich osiedlach myśleć o dogęszczaniu? W Krakowie jego próbę w dość spektakularny sposób podjął Zarząd Zieleni Miejskiej – eksperymentujący na zaniedbanej do niedawna działce. W przywoływanej już dzielnicy Ruczaj w sierpniu 2018 r. oddano do użytku mieszkańców nowy park. Nie było dla niego miejsca, bo cała dzielnica została szczelnie zabudowana – jedynymi terenami zielonymi są małe skwerki wewnątrz kwartałów zabudowy. Zarząd Zieleni Miejskiej zdecydował więc, że zrealizuje lokalną wersję parku linearnego. Cała przestrzeń wzdłuż dwupasmowej szosy biegnącej równolegle do osiedla i oddzielonej od niego ekranami dźwiękochłonnymi została zamieniona w wąski i długi park. Czasem ma on szerokość paru metrów, czasem jest to nieco ponad 20 m. Tylko w taki sposób można było stworzyć przestrzeń publiczną pełniącą funkcję parku.

Gdzie tu mowa o dogęszczaniu? Podniesienie atrakcyjności dzielnicy będzie sprzyjało utrzymaniu, jeśli nie zwiększeniu liczby jej mieszkańców. Oczywiście jeden nietypowy park to o wiele za mało. Nie bez powodu jednak obecność zieleni w polskich miastach jest jednym z najważniejszych postulatów ruchów miejskich i aktywistów wywierających presję na samorządy. Brakuje jej niemal na każdym nowym osiedlu, a ludzie, którzy kilka lub kilkanaście lat temu zdecydowali się zaciągnąć kredyt, by w tych miejscach zamieszkać, dziś próbują skłonić władze swych miast, by zadbały wreszcie o to, o czym zapomniały, gdy osiedla powstawały. Te starania to nic innego niż walka o utrzymanie gęstości zaludnienia.

– Zieleń jest dziś drugim po cenie czynnikiem, który wpływa na decyzję o zakupie mieszkania – mówi Marek Bolek, prezes Stowarzyszenia Budowniczych Domów i Mieszkań z Krakowa, zrzeszającego drobnych deweloperów. – Rzecz w tym, że ta cena ma kluczowe znaczenie, bo większość ludzi zaciąga dziś kredyty na granicy swoich możliwości finansowych. Kiedy więc mają do wyboru dodatkowy pokój dla dziecka albo zieleń, wybierają to pierwsze.

***

Głód mieszkań, własnego dachu nad głową jest dziś najpoważniejszym utrudnieniem w naprawianiu polskich miast. – Nie wprowadzenie odpowiednich przepisów, ale nakłonienie ludzi do udziału w przestrzeni wspólnej jest obecnie wyzwaniem, jeśli chcemy naprawiać miasta – ocenia Paweł Wieczorek. – Kłopotem jest samo zainteresowanie ludzi tym, co dzieje się w przestrzeni wspólnej. Ostatnie biennale architektury poświęciliśmy podwórku, czyli przestrzeni wspólnej najbliższej każdemu. Zainteresowanie wystawą prezentującą rozwiązania dla trzech wybranych przez nas podwórek było nikłe. Ograniczyło się do grupki ekspertów i mieszkańców miasta, których, być może, udałoby się policzyć na palcach dwóch dłoni.

Zabudowywanie pojedynczych działek sprzyjało utrzymywaniu podziałów w polskim społeczeństwie. Przestrzeń wspólna, postrzegana jako taka jak na osiedlach powstających w czasach PRL, utożsamiana jest często z bylejakością i przeciwstawiana paradygmatowi rozwoju i kariery, który usankcjonował się w Polsce w latach 90. Człowiek sukcesu – zgodnie z tym paradygmatem – nie zamieszkuje przestrzeni wspólnej. Ma dom lub mieszkanie za płotem, jest wyraźnie odgrodzony od „niebezpiecznej” przestrzeni wspólnej – od ulicy.

Połączenie skromnych oczekiwań wobec jakości przestrzeni wspólnej, związanych z możliwościami finansowymi, z dość wysokim poziomem indywidualizmu czy wręcz egoizmu społecznego sprzyjało rozbiciu nowych dzielnic na małe, nie w pełni funkcjonalne kwartały odseparowane od reszty miasta. Mieszkańcy tych kwartałów jednocześ­nie wysuwają żądania wobec władz miasta, nie czując się zarazem w obowiązku uczestniczyć we wspólnej przestrzeni. Kiedy w ich rejonie powstaje plac zabaw, dzieci z sąsiednich osiedli nie mogą się na nim bawić. I odwrotnie: kiedy drzewo przeszkadza im w stworzeniu dodatkowego miejsca postojowego na osiedlu, wycinają je, ale jednocześ­nie domagają się, by władze miasta zadbały o stworzenie przestrzeni zielonej. Urzędowa likwidacja płotów – władze wielu miast od dłuższego czasu przymierzają się do stosowania takich rozwiązań – nie przyczyni się więc do naprawy polskich miast, jeśli razem z płotami nie znikną bariery między ludźmi. A tych jest wiele. Nawet prosty praktyczny cel, jakim jest ograniczenie hałasu wywoływanego przez śmieciarzy, nie jest w stanie przekonać mieszkańców do współpracy. To problem obecny głównie na obszarach starej zabudowy. Podwórka zamknięte w kwadracie kamienic bardzo często podzielone są płotami – każda kamienica ma swoje, osobne, podwórko. Śmieciarze właściwie codziennie stukają więc kubłami na odpady o schodki podwórek i klatek schodowych każdej z kamienic, każda ma bowiem osobny śmietnik. Tymczasem jeden wspólny, umieszczony przy bramie którejś z kamienic pozwoliłby wyeliminować hałasy. Żeby miało to sens, konieczna jest jednak likwidacja płotów, a na to zgody nie ma.

***

Na końcu może się okazać, że ostatecznym argumentem, który trafi do Polaków, będzie ten finansowy; koszty utrzymania miast przekładają się na ich atrakcyjność i tempo rozwoju. Im droższe w utrzymaniu miasto, tym mniej środków na inwestycje w szkoły na nowych osiedlach, drogi, obiekty użytkowe. Nie powinno zaskakiwać to, że gęściej zabudowane miasta są tańsze w utrzymaniu. Mniej kosztują rurociągi na wodę, mniej kilometrów asfaltu trzeba łatać, mniej płacić za kilometry użytkowane przez środki komunikacji zbiorowej. Skoro mniej wydamy na infrastrukturę, to w budżecie miasta więcej zostanie na wydatki na to, co podnosi komfort życia: dodatkowe zajęcia dla dzieci w szkołach, wykupy tak pożądanych terenów, które można przeznaczyć na parki czy na organizowanie imprez kulturalnych.

Rozwiązaniem dla polskich miast, rozwleczonych po rogatkach osiedli, metropolii o niekończących się przedmieściach, jest więc dogęszczanie. Jednak nie to polegające na prostym zwiększeniu liczby mieszkańców, ale na równoczes­nym uzupełnianiu elementów miejskich. Idealne osiedle to takie, z którego w ogóle nie trzeba wychodzić (pieszo), aby zrealizować większość potrzeb. Im szerszy wachlarz tych potrzeb, tym lepiej. Jeśli idzie się po zakupy, do szkoły czy do lekarza i wystarczą do tego własne nogi, to jest dobrze. Jeśli w dodatku pieszo można dotrzeć do kina, teatru albo biblioteki, jest świetnie. Gdyby jakimś cudem pieszo dało się chodzić do pracy, to o tak dogęszczonej dzielnicy nikt nie powie złego słowa.

Bartosz Piłat