Nr 3

Żyć z wodą, nie przeciwko niej

Podczas powodzi wychodzi na jaw wiele mankamentów przyjętych półtora wieku temu metod ochrony przed tym żywiołem – na przykład fakt, że wały i zapory nie chronią. Im są mocniejsze, tym większe są straty, kiedy przeleją się przez nie wody po wyjątkowo silnych opadach.

Potwierdza to każda kolejna powódź. Heroiczna obrona i ewakuacja gminy Wilków w Lubelskiem czy Sandomierza podczas powodzi w 2010 r. stanowią dostateczny przykład. Zakłady szklarskie w Sandomierzu udało się ocalić – wielkim kosztem i ogromnym wysiłkiem ludzkim. Czy można było zrobić coś, by nie doszło do takiej sytuacji? Wsie w gminie Wilków, położone nad Wisłą, leżą na zbyt dużym obszarze, by ułożone na sobie worki z piaskiem stanowiły wystarczającą ochronę. Setki domów zostały zalane. Ludzie stracili dziesiątki milionów złotych prywatnego majątku (ruchomego i nieruchomego). Czy można było uniknąć tych strat?

Za powodzie płaci państwo – czyli wszyscy

Legendarne już stały się słowa premiera Włodzimierza Cimoszewicza. Zrozpaczonym powodzianom, którzy w 1997 r. stracili dorobek życia, powiedział on, że powinni byli się ubezpieczyć. Po cichu lub wprost wszyscy przyznawali politykowi rację, ale nikt nie miałby odwagi powtórzyć jego słów. Dlaczego? Powody są przynajmniej dwa. Po pierwsze, przyzwyczailiśmy się, że Polacy są dość roszczeniowi wobec państwa (wytłumaczenie tego zjawiska to osobny temat – dość powiedzieć, że taka postawa ma swoje korzenie zarówno w późnym porzuceniu stosunków pańszczyźnianych, jak i w centralizacji zarządzania krajem w okresie PRL). Po drugie – co najważniejsze w tym tekście – przywykliśmy do tego, że państwo pokrywa straty poniesione w wyniku kataklizmów (powodzi, huraganów, pożarów itp.). Pokrywa je zaś m.in. dlatego, że samo ponosi winę za powodzie – realizowanie programu obwałowań stanowi hipotetyczną obietnicę, że to uchroni obywateli przed powodziami. Oczywiście do takich sytuacji dochodzi nie tylko w Polsce, ale właściwie w całym obszarze kultury zachodnioeuropejskiej. Wszędzie kończy się tak samo: wielkimi wydatkami na obwałowania i wielkimi stratami w czasie powodzi.

W trzech powodziach – z 1997, 2001 i 2010 r. – zalana została łącznie jedna trzecia powierzchni Polski – co ciekawe, głównie na obszarach południowych, a więc w górnych biegach polskich rzek, gdzie stan cieków i zbiorników wodnych rośnie szybciej, zaś kataklizmy trwają krócej.

W 2010 r. zalane zostało tylko 2 proc. powierzchni Polski. Mimo to szkody były ogromne: zniszczonych zostało ponad 800 szkół, 18 tys. budynków prywatnych, 1,3 tys. firm poniosło straty, zaś samorządy i państwo zmuszone zostały do odbudowania blisko 1,2 tys. km dróg. Większość tych strat ponieśliśmy na obszarze Małopolski, Podkarpacia i województwa świętokrzyskiego – a więc na terenach górnego dorzecza Wisły.

Powodzie, jak wynika z danych zgromadzonych przez ONZ, odpowiadają za ok. jedną trzecią szkód powstałych w wyniku kataklizmów. W Polsce w 1997 r. w czasie jednej z największych powodzi w historii kraju wydatki związane z odbudową infrastruktury zniszczonej przez wodę wyniosły 2,2 mld zł (ok. 22 mld zł, jeśli liczyć według obecnych cen). Natomiast wysokość strat spowodowanych przez żywioł w 2010 r. opiewała aż na 12,8 mld zł. W okresie między tymi powodziami z powodu mniejszych wodnych katastrof wydano 4,6 mld zł. I tak co roku.

Nie budować – najlepsza ochrona

To nie przypadek, że najbardziej poszkodowana Małopolska jest jednym z najgęściej zaludnionych obszarów Polski. Kiedy więc zaczęto przygotowywać program ochrony górnego dorzecza Wisły, po paru latach prac naukowców przed dziennikarzami stanął kolejny polityk.

Wojewoda Małopolski Jerzy Miller oświadczył, że receptą na ochronę przed powodziami i skuteczne obniżenie strat powodziowych jest zaprzestanie prowadzenia inwestycji budowlanych na terenach narażonych na zalewanie. Oczywiście nie chodziło mu o to, by masowo burzyć tysiące domów, a mieszkańców przesiedlać. Wskazał jednak kierunek: nowe budowle powinny powstawać tylko na terenach niezagrożonych kataklizmem. Czasem zaś zamiast inwestować w odbudowę lub tworzenie obwałowań mających chronić istniejące siedliska, bardziej opłaca się wybudować nowe domy na wyżej położonym terenie i w ten sposób zapewnić mieszkańcom niemal stuprocentowe bezpieczeństwo. Ta wypowiedź zszokowała wiele osób – program i zalecenia Millera nie zostały zresztą zrealizowane, wstrzymano bowiem finansowanie z budżetu wspólnoty unijnej.

Komunikat Millera był jednak zgodny z kierunkiem działań w zachodniej części Europy. Wiele rzek się renaturalizuje, w wielu miejscach burzy się obwałowania – naturalne powodzie są bowiem mniej kosztowne niż kataklizmy wywołane przerwaniem wału. Co ciekawe, słowa wojewody Małopolski, tak samo zresztą jak słowa premiera Cimoszewicza, nie są uznawane za bzdurę. Wszyscy wiedzą, że diagnoza jest słuszna. A mimo to co roku na terenach zagrożonych powodzią powstają nowe budynki, co zwiększa ryzyko potencjalnych strat.

Bzdury ekologów? Niekoniecznie. Szkody w zalanej w 2010 r. gminie Wilków były ogromne. Sto lat wcześniej, w 1910 r., wały wiślane nie istniały, a straty poniesione w wyniku powodzi tamtego lata były niemal żadne. Rok później także, mimo że wsie i zabudowania znajdowały się w tych samych miejscach. Jak to możliwe? To proste. Domy były niepodpiwniczone, wiele z nich stało na sztucznych wzniesieniach lub wręcz na palach. Były też prostymi konstrukcjami, które w razie zniszczenia można było odtworzyć bez ponoszenia wysokich kosztów. W razie powodzi większej niż zwykle mieszkańcy wnosili dobytek na poddasze, a nawet stawiali na parapetach i wiszących półkach, świadomi, że tak wysoko woda nie sięgnie. Opuszczali wtedy swoje domy na dwa, trzy dni, a po powrocie niewielkim wysiłkiem naprawiali szkody i wracali do normalnego życia. Wszystko to odbywało się bez opieki państwa.

Zgodnie z rytmem natury żyło się do lat 60. XX w. Co jakiś czas (najczęściej wiosną) Wisła wylewała, nanosiła na pola muły i osady, użyźniała je, z rzadka niszcząc plony. Czasem niektórzy mieszkańcy musieli na parę dni opuścić swoje domy. W końcu pojawili się inżynierowie, którzy obiecali, że zbudują wały i dotkliwe coroczne powodzie przestaną nękać ludzi.

Obietnica bezpieczeństwa wymusiła zmianę trybu życia. Budynki zalane w 2010 r. nie były więc już przygotowane na powódź, a ich odbudowa wymagała pomocy państwa.

Powódź to nie tylko straty materialne

Powódź wiąże się z zagrożeniami dla życia. Spora grupa ofiar powodzi to ludzie starsi – a więc ci mniej mobilni. Wielu z nich umiera też po powodzi w wyniku komplikacji zdrowotnych wywołanych kataklizmem.

Klęska żywiołowa oznacza też duże straty dla gospodarki – szczególnie dotyczy to małych przedsiębiorstw, które bywają podstawą lokalnego rynku pracy. W Polsce nie ma na razie badań dotyczących tego, jak małe firmy radzą sobie po powodzi, ale z danych zbieranych na świecie wyłania się dość zaskakujący obraz – w USA 25 proc. małych przedsiębiorstw, które ucierpiały wskutek kataklizmu, nie wraca na rynek lub krótko po powodzi upada. Wyniki badań brytyjskich są jeszcze brutalniejsze – aż 40 proc. małych firm upada w konsekwencji powodzi. Przyczyną są nie tyle straty materialne ponoszone przez przedsiębiorców, ile utrata ciągłości współpracy z dotychczasowymi stałymi klientami, dostawcami itp. To m.in. dlatego we Włoszech po trzęsieniu ziemi wzywano do solidarności z przedsiębiorcami z poszkodowanych rejonów i zachęcano do kupowania produktów właśnie stamtąd, jak również namawiano do podtrzymywania kontraktów mimo przejściowych trudności.

Powodzie mają także negatywne skutki dla środowiska. Tym większe, im bardziej uregulowany był bieg rzeki. W naturalnych dolinach rzecznych znajduje się mnóstwo różnych siedlisk, poczynając od koryta rzecznego, przez znajdujące się w dolinie rzeki stojące zbiorniki wodne, lasy łęgowe, po podmokłe tereny otwarte. Czynnikiem, który pozwala utrzymać tak dużą bioróżnorodność, są dynamicznie zmieniające się warunki wywoływane przez okresowe lub losowe powodzie – ale tylko te, które występują na obszarach naturalnych. Tam, gdzie dochodzi do kataklizmu, bogactwo przyrody jest mniejsze, bo tereny zmeliorowane nie są już tak atrakcyjne dla zwierząt, a na dodatek mniej różnorodna przyroda jest narażona na dotkliwsze straty.

Miasta – nie tak prosto

Co jednak począć z miastami? Życie ludzkie zawsze koncentrowało się w dolinach, przy rzekach. Dostęp do wody miał przecież wielkie znaczenie – była potrzebna do życia i transportu. Dziś wielkie skupiska społeczne, po wiekach systematycznej zabudowy, są w większości obszarami zagrożonymi powodziami, w dodatku ich system bezpieczeństwa opiera się na obwałowaniach i innej infrastrukturze przeciwpowodziowej, od kanałów burzowych poczynając.

Problemy wywoływane przez opady powtarzają się każdego roku. Jedna wielka burza z intensywnym deszczem zamienia ulice niejednego miasta w rwący potok. Woda dostaje się do piwnic, garaży, zalewa samochody, wstrzymuje działanie komunikacji miejskiej. Niby nic, niby niewiele kosztuje, ale te kilkaset tysięcy złotych, czasem parę milionów, które są potrzebne do zniwelowania strat, można by wydać na coś innego. Opady i burze istnieją od zawsze (choć teraz, w wyniku ocieplenia klimatu, będą jeszcze częstsze), lecz jeszcze 100, może nawet 50 lat temu, woda deszczowa miała gdzie wsiąkać. Dziś miasta pokryte są kilometrami betonowych chodników, asfaltowych ulic i hektarami dachów. Na wodę, która na nie spada, czekają tylko kratki i kanały burzowe – od ich wydolności zależy bezpieczeństwo miasta. A budowanie takich kanałów, by zmieściła się w nich woda z każdych opadów, się nie opłaca – nawet lotniska rezygnują z takich inwestycji, bo mniej kosztuje wypłacenie odszkodowania za odwołane loty. Na dodatek tak zabudowane miasta są bardziej zagrożone gwałtownymi burzami, ponieważ unosi się nad nimi czapa ciepłego powietrza, nagrzanego od asfaltowych i betonowych powierzchni.

Czy coś z tym można zrobić? W Kopenhadze parę lat temu rozpoczęto realizację programu tzw. zielonych ulic. Zielonych, bo zamiast betonowych chodników albo asfaltowych parkingów nawierzchnie są żwirowe lub utworzone z kratki betonowej. Deszczówka ma gdzie wsiąkać. Nie płynie kanałem, ale przenika do ziemi.

Tego rodzaju podejście prezentuje też Rotterdam, który z obwałowań zrezygnować jednak nie może. Jest w większości położony poniżej poziomu morza. Na jednym z tamtejszych skwerów zrealizowano innowacyjny projekt: dziurę w ziemi. Na co dzień spełnia ona rolę miejskiego placu. Znajduje się tam boisko, można pojeździć na rolkach. Stopnie prowadzące na dno placu pełnią też funkcję amfiteatru na okoliczność wydarzeń teatralnych organizowanych przez pobliską szkołę. Tak jest przez większość czasu, jednak na kilkanaście dni w roku plac zamienia się w zbiornik. Dzieje się tak wtedy, gdy opady są tak intensywne, że system przepompowni nie jest w stanie usunąć opadów z miasta. Rotterdam postanowił już się nie spierać z naturą, ale żyć zgodnie z jej rytmem.

Bartosz Piłat