Nr 4

Każdy ma swoje Yasuní

Ewa Ewart – reżyserka Klątwy obfitości w rozmowie z Joanną Kowieską
EWA EWART – polska dziennikarka, wielokrotnie nagradzana reżyserka filmów dokumentalnych. Zrealizowała dokumenty śledcze, polityczne i programy poruszające kwestie społeczne w wielu krajach świata. Współpracowała z telewizją BBC, a od kilku lat jest prezenterką pasma filmów dokumentalnych o tematyce zagranicznej w TVN24 i TVN24Bis.

Czy jesteśmy w stanie uratować naszą planetę przed katastrofą ekologiczną? Jak ocalić unikatowe ekosystemy, którym zagraża działalność człowieka?

Ameryka Południowa, Ekwador, Park Narodowy Yasuní. W samym sercu lasu deszczowego, w jednym z najbardziej bioróżnorodnych obszarów świata, znajduje się jedna trzecia zasobów ropy naftowej Ekwadoru. To zarazem skarb i przekleństwo tego regionu. Klątwa, która obfitość przyrody zamieniła w koszmar lokalnej społeczności i zagładę natury.

W 2007 r. ekwadorski rząd zaproponował pozostawienie w ziemi części zasobów ropy naftowej w Amazonii w zamian za rekompensatę finansową od międzynarodowej społeczności. W ten sposób powstała Inicjatywa Yasuní, która połączyła wspólnym celem polityków i aktywistów. Niestety plan się nie powiódł, mimo ambicji i dobrych intencji okazał się zbyt rewolucyjny. Dziesięć lat później w amazońskiej dżungli rozpoczął się nowy etap wierceń ropy naftowej na terenie Parku Narodowego Yasuní. Zielone światło na wydobycie ropy spotkało się z falą krytyki, mimo to protesty niczego nie zmieniły.
Film dokumentalny Klątwa obfitości odsłania kulisy złożonej sytuacji, przestrzega przed skutkami, jakie odczuwa lokalna społeczność, oraz globalnymi zmianami klimatycznymi. Pokazuje nieuchronne konsekwencje bezrefleksyjnej eksploracji środowiska naturalnego przez człowieka. Park Narodowy Yasuní jest dla nas przestrogą przed tym, do czego może doprowadzić zagłada środowiska. To także symbol buty i egoizmu człowieka względem natury.

Joanna Kowieska: Czy pomysł, aby świat zrzucił się dla Ekwadoru w zamian za pozostawienie części ropy w ziemi, nie był zbyt utopijny? Trochę nierealny?

Ewa Ewart: Niewątpliwie. Choć to był pomysł, który pierwszy raz stworzył szansę, by chociażby spróbować uniezależnić współczesny świat od ropy. To była również rewolucyjna propozycja walki ze zmianami klimatu, zanim będzie za późno. Wiedziałam, że mam w ręku świetny temat. Na bardzo wczesnym etapie zdecydowałam, że historia Inicjatywy Yasuní będzie centralną osią narracji. Z jednej strony chciałam opowiedzieć o niej poprzez niszczone nadzieje osób, które o nią walczyły, a z drugiej poprzez dramat tych, którzy stali się jej ofiarami. Udało mi się zdobyć dokumenty potwierdzające to, że od samego początku negocjacji ze społecznością międzynarodową rząd Ekwadoru prowadził podwójną grę. Ubiegał się o rekompensatę finansową, jednocześnie gwarantując Chińczykom ropę z Yasuní w zamian za spore pożyczki. W filmie jest sekwencja pokazująca, jak powstawała tam cała niezbędna do wydobycia ropy infrastruktura w czasie, kiedy Ekwador promował Inicjatywę.

JK: Czyli od początku losy Inicjatywy były przesądzone, a Ekwador kontynuował politykę, która godziła w interesy tego kraju?

EE: Jej autorzy byli świadomi, że zaproponowali swego rodzaju utopię, ale byli zdeterminowani, aby o nią zawalczyć bez względu na to, że mieli potężnego przeciwnika – koncerny naftowe oraz rząd Ekwadoru, który stanął po stronie interesów koncernów. Gra toczyła się o wysoką stawkę. Podczas etapu dokumentacji do filmu miałam okazję uczestniczyć w konferencji poświęconej szkodom, jakie wyrządza przemysł wydobywczy – głównie naftowy – na najbardziej newralgicznych terenach ekwadorskiej Amazonii. Organizatorzy urządzili konferencję w malowniczej miejscowości Coca, tuż na skraju lasu deszczowego. Jeszcze trzy dekady wstecz tam była głęboka dżungla. Dziś Coca to spore miasto. Jeden z naukowców, który brał udział w wypracowaniu Inicjatywy Yasuní, wykazał ponad wszelką wątpliwość, że kontynuowanie przez Ekwador dotychczasowej polityki eksploatacji ropy spowoduje, że za 20 lat ten kraj pozostanie i bez ropy, i bez dżungli. Zasoby kopalne są zasobami nieodnawialnymi. Ropa jest jednym z nich.

JK: Zasoby kiedyś się skończą. Co dla nas oznacza to, że dżungla amazońska może zniknąć?

EE: Współcześni decydenci odrzucają naukowy konsensus, który przestrzega przed takim scenariuszem. Działają w poczuciu, że te 20 lat to jest bardzo odległa data, i nie myślą o tym, w jakim stanie przekażą planetę przyszłym pokoleniom. A to „kiedyś” jest za chwilę. O konsekwencjach wydobycia ropy naftowej na terenie lasu deszczowego miałam okazję przekonać się na własne oczy podczas zdjęć do filmu. Wraz z ekipą spędziłam cały dzień w północnej części ekwadorskiej Amazonii. Kiedyś tam była przepiękna dżungla zamieszkała przez mozaikę rdzennych plemion. Odkrycie ropy na tych terenach okazało się dla nich wyrokiem śmierci. Do ich lasu wkroczyły zagraniczne koncerny. Przez 30 lat działało tam głównie amerykańskie Texaco, zakupione później przez Chevron. Spustoszenie, które firma spowodowała na tym obszarze, zostało określone Czarnobylem lasu deszczowego. Wyginęły całe plemiona, a ci, którzy tam pozostali, do dziś cierpią na liczne choroby. W deszczowym lesie cuchnie ropą. Ta część Amazonii ledwie wegetuje. Degradacja środowiska jest tak zaawansowana, że straty są w zasadzie nie do odrobienia.

Kiedy w 2013 r. ówczesny prezydent Ekwadoru odwołał Inicjatywę, widmo podobnego losu zawisło także nad Yasuní. Bioróżnorodność to jego najbardziej charakterystyczna cecha. Badania ostatnich lat wykazały, że zachowanie bioróżnorodności, do tej pory traktowanej jako mniej istotny aspekt w debatach na temat zmian klimatycznych, jest absolutnie niezbędnym czynnikiem decydującym o powstrzymaniu katastrofy ekologicznej, a co za tym idzie – o naszym przetrwaniu. Naukowcy nazwali Yasuní płucem naszej planety. Czy organizm jest w stanie funkcjonować bez płuc? Dewastacja Amazonii, zwłaszcza tych obszarów, które są krytyczne w globalnej skali, to polityka podcinania gałęzi, na której wszyscy siedzimy. To trochę tak, jakbyśmy sami na siebie wydali wyrok śmierci, bowiem naukowcy są zgodni, że zniknięcie lasu deszczowego prędzej czy później przyniesie zagładę naszego gatunku.

JK: Prognozy na 2050 r. nie są obiecujące – według naukowców z australijskiego think tanku Breakthrough – National Centre for Climate Restoration temperatura wzrośnie nie o 2, ale o 3 stopnie Celsjusza, zanikną niektóre ekosystemy, a ogromne susze zniszczą 
lasy amazońskie.

EE: Wielu naukowców twierdzi, że największym zagrożeniem dla lasów amazońskich jest wycinanie drzew. I to nie tylko w związku z wydobyciem zasobów naturalnych. Każdego dnia giną całe hektary dżungli czyszczonej na potrzeby rolnictwa, głównie pod uprawy monokultur, takich jak soja czy olej palmowy. Według ostatnich danych Greenpeace International co najmniej 50 mln hektarów lasów – obszar równy wielkości Hiszpanii – prawdopodobnie zostanie zniszczonych na całym świecie przez rolnictwo do początku 2020 r. To są dane z ostatnich 10 lat. Wycinanie drzew jest aktem ekobójstwa, a zarazem samobójstwa. Drzewa są naszymi przyjaciółmi, najważniejszym pochłaniaczem dwutlenku węgla. Europa miała swego czasu ogromne połacie czarnego lasu na terenach Niemiec. A ile w Polsce wycięto lasów? Przy czym przeraża to, że te lasy w Polsce wciąż są wyżynane. Jak można założyć, że tak rabunkowa gospodarka środowiskiem naturalnym dokonywana przez człowieka pozostanie bezkarna? Dwie dekady wstecz to nie było tak oczywiste i nikt nie bił na alarm. Oczywiście, że z dnia na dzień temperatura nie podniesie się o 3 stopnie, nie zaczniemy się gotować i nie zabraknie nam wody. Ale to jest proces, który nieustannie przyspiesza. Autorzy Inicjatywy Yasuní mieli świadomość, że zgoda na ich odważną propozycję wymagałaby całkowitego przebudowania systemu, na którym opiera się światowa gospodarka. To oznaczałoby pożegnanie z systemem kapitalistycznym. Myślę, że niezależnie od podwójnej gry, jaką prowadził rząd Ekwadoru podczas negocjacji 10 lat temu, świat nie był gotowy na tak rewolucyjny krok. Nie sadzę, aby współcześni decydenci byli bardziej gotowi na takie rozwiązanie także i dziś. Taka rewolucja godziłaby w ich interesy. Jednak dziś do coraz większej liczby osób dociera, że aby przetrwać, musimy się umówić na nowo na wiele rzeczy: jak istniejemy, w jaki sposób korzystamy z tego, co ziemia ma do zaoferowania człowiekowi. Jako ludzie wybraliśmy najgorszy wariant – pazerny, podszyty chciwością.

JK: Film symbol.

EE: Klątwa obfitości to film, który tylko z pozoru opowiada o historii z dalekiego kraju. Ta historia ma wymiar uniwersalny. Jednym z jej bohaterów jest las deszczowy w Amazonii. U nas można podłożyć Puszczę Białowieską. Problem i przekaz pozostaną takie same. Takich Yasuní jest masa. Każdy ma swoje Yasuní. Film uświadamia jego wartość i znaczenie dla naszej egzystencji i to, że naszym naczelnym celem powinna być jego ochrona. Tu nie ma innego podejścia niż zero-
-jedynkowe, niszczymy i nie uciekniemy od konsekwencji.

Podczas zdjęć w Ekwadorze spędziliśmy w dżungli blisko 3 tygodnie, przepłynęliśmy 1500 km rzekami ekwadorskiej Amazonii. Jednego dnia zarządziłam, że będziemy wyłącznie dokumentować przyrodę. Dokładnie pamiętam ten magiczny moment, gdy wpłynęliśmy na teren parku Yasuní – tam, gdzie jeszcze nie dotarł przemysł wydobywczy. Doznałam trudnego do opisania uczucia szczęścia. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. To natura miała na mnie taki wpływ. To był zachwyt nad majestatem piękna. Jestem pewna, że natura jest znacznie inteligentniejszym organizmem od nas. My jesteśmy zwyczajnie głupim gatunkiem, krótkowzrocznym. Jesteśmy też rakiem, który zjada przyrodę. Ta natura jeszcze jest cierpliwa, ale jestem przekonana, że do czasu. Moment, kiedy ta cierpliwość się wyczerpie, okaże się szokiem dla ludzkości, z którego zapewne się nie otrząśnie.

JK: Przecież powstaje coraz więcej szczytów, spotkań, konferencji. Ludzie rozmawiają, tworzą nowe rozwiązania i idee. Czy to nas prowadzi w dobrą stronę?

EE: Proszę mnie nazwać cynikiem, ale ja coraz mniej w to wszystko wierzę. Ludzie się zbierają, toczą się debaty, coś tam uchwalają i co z tego? W filmie jest sekwencja poświęcona szczytowi klimatycznemu w Kopenhadze. To był grudzień 2009 r. Delegacje zebrały się, mając ambitny plan ratowania świata, a skończyło się jak zawsze. Starania spełzły na niczym. To właśnie podczas tamtego szczytu zostały przesądzone losy Inicjatywy Yasuní. Ówczesny prezydent Ekwadoru wycofał się w ostatniej chwili z podpisania porozumienia. A jak wygląda realizacja słynnych postanowień szczytu klimatycznego w Paryżu, który odbył się w 2015 r.? Stany Zjednoczone wycofały się z paktu. Emisja dwutlenku węgla wzrosła w ubiegłym roku o 1,4 proc. i żaden duży uprzemysłowiony kraj nie jest na dobrej drodze, aby wywiązać się z przyrzeczeń kontrolowania tej emisji.

Wracając do mojego cynizmu, ja mam świadomość własnej hipokryzji. Oskarżam, wypowiadam dość radykalne opinie, ale żeby zrobić ten film, nie powiem, ile lotów odbyłam do Ekwadoru. Każdy taki lot to kilkanaście godzin spędzonych w samolocie.
I tak dochodzimy do problemu, który dla mnie jawi się jako globalne zapętlenie. Mamy coraz większą świadomość konsekwencji trwania w obecnym modelu globalnej gospodarki, ale nie mamy innego pomysłu na to, czym taki model skutecznie zastąpić. Brak pomysłu, ale także brak woli polityków, aby odpuścić paliwa kopalne, bo taka decyzja uderzyłaby w interesy tych, od których politycy zależą.

JK: Bardzo ważna jest świadomość. Nawet to, że o tym rozmawiamy, mamy poczucie istnienia alternatywy, zaczynamy szukać, zastanawiać się. Zmian nie da się dokonać od razu. Dużo ludzi nie ma jednak nawet podstawowej świadomości zagrożeń.

EE: Proszę się przyjrzeć systemowi edukacji w Polsce. Gdzie jest miejsce na świadome wychowanie człowieka w taki sposób, by rozumiał ekologię i szanował środowisko naturalne? Pozostajemy daleko w tyle wobec wielu innych krajów. Ale, szczęśliwie, przekaz naukowców coraz bardziej przebija się do świadomości ogółu. Powstaje wiele inicjatyw oddolnych. Wobec braku zdecydowanych ruchów na rzecz środowiska ze strony większości polityków ludzie próbują organizować się spontanicznie. Na obecnym etapie to politycy w dalszym ciągu rozdają karty i zdecydowana większość broni interesów wielkich korporacji. Wystarczy przyjrzeć się polityce prezydenta Trumpa w kwestiach ekologicznych. Jestem jednak przekonana, że jeżeli sami nie zaczniemy wprowadzać radykalnych zmian, zmusi nas do tego postępująca degradacja naszego środowiska.

JK: Czy ludzie zdają sobie sprawę z tego, że z pozoru niewielkie czyny, jak wycięcie drzewa, skorzystanie z plastikowych rurek i toreb, bezmyślne wyrzucenie odpadów czy codzienna podróż do pracy samochodem zamiast np. rowerem, istotnie wpływają na naszą wspólną przyszłość? Nie uciekniemy od konsekwencji. Jak walczyć z globalnymi korporacjami i rządami?

EE: Jak już powiedziałam, myślę, że coraz więcej ludzi ma tego świadomość. Także w Polsce pomimo rażących zaniedbań w edukacji. To tematy, które dziś coraz częściej przebijają się do większości mediów. Nie jestem zwolenniczką tego, aby walczyć zaciekle z korporacjami i rządami. Takiego przeciwnika trudno pokonać. Chcę wierzyć w znaczący, mądrze zorganizowany ruch społecznego nacisku, który zmusi decydentów do działań w imię nas wszystkich, a nie tylko na rzecz wąsko postrzeganych interesów i wyłącznie w perspektywie kolejnych wyborów. Taki ruch tworzy się z drobnych działań jednostek, w myśl sprawdzonej zasady, że rzeczy wielkie zawsze zaczynają się od małych kroków. Dwa lata pracy nad filmem spowodowały, że już nie ma mowy, abym poszła na zakupy i ładowała je do plastikowej jednorazówki. Segreguję śmieci. Doprowadzają mnie do szału liczba reklam nieustannie zachęcających do konsumpcji czy liczba SUV-ów na ulicach miasta. Wcześniej tego tak nie zauważałam. Nikt mnie nie przekona, że do jazdy po mieście potrzebny jest wielki czołg z napędem na cztery koła. Cieszę się, że parę lat temu zdecydowałam się na posiadanie małego hyundaia z leasingu i nie wyobrażam sobie, abym mogła jeździć czymś innym. Niestety mam świadomość, że choć moje auto w mniejszym stopniu zatruwa warszawskie powietrze, to w globalnej skali nadrabiam to liczbą wylatanych samolotami kilometrów. Żyję z mojej pasji, którą jest tworzenie filmów dokumentalnych. Nie popłynę kajakiem na odlegle kontynenty, gdzie akurat muszę dotrzeć w związku z tematem filmu. Czyli znowu dotykamy wspomnianego już problemu zapętlenia.

JK: Proces powstawania – 2 lata pracy. Jak wyglądało kompletowanie ekipy i powstawanie filmu?

EE: Ekwador wpisze się w listę moich filmów jako jedna z najbardziej fantastycznych przygód i niezwykłe doświadczanie. Temat Yasuní przyszedł do mnie sam w postaci propozycji od jednej z firm producenckich. Wstępny etap to były długie tygodnie dokumentacji, przemyśleń, jak najlepiej tę historię opowiedzieć. Pracowałam głównie na źródłach hiszpańskich i angielskich. Przed rozpoczęciem zdjęć byłam dwa razy w Ekwadorze. Dotarłam do potencjalnych bohaterów, miałam czas na wymyślenie całej strategii realizacji filmu. Podstawowej ekipy nie musiałam kompletować. Od lat pracuję z tym samym fantastycznym zespołem. W Ekwadorze dołączyły do nas niezastąpione osoby, bez pomocy których film by się nie udał! Najlepiej zapamiętałam etap zdjęć z plemieniem Huaorani. To jedni z ostatnich strażników lasu deszczowego, najbardziej świadomi, czym grozi jego niszczenie. Kiedy walczą o interesy natury, walczą o nasze wspólne dobro. My tego nie jesteśmy w stanie tak postrzegać. Biały człowiek już dawno stracił umiejętność kontaktu ze światem przyrody, który przecież decyduje o naszej egzystencji. Wycinając las deszczowy, nie tylko działamy na własną szkodę, ale przede wszystkim niszczymy dom tych plemion. To jest tak, jakby ktoś przyjechał do pani i powiedział: wprowadzam buldożer na teren osiedla, bo postawimy tu fabrykę. Jakie mamy prawo do niszczenia życia tych ludzi, którzy chcą żyć tak, jak żyli ich przodkowie, zawsze w zgodzie z naturą? My coraz bardziej wrastamy w technologiczny bąbel, betonujemy nasz świat na potęgę. Nasz kontakt z naturą to postawienie sobie paprotki w domu – i wydaje nam się, że mamy zielono – albo spacer do parku, których też jest już coraz mniej.

JK: A w parku i tak kroczymy betonowymi ścieżkami i zieleń oglądamy z dystansu.

EE: No właśnie! Ja te paradoksy jeszcze bardziej dostrzegam po tym, jak miałam szansę zobaczenia i wręcz dotknięcia tej niezwykłej natury, która na szczęście wciąż tam jest. Huaorani zaimponowali mi ogromnie tym, jakim szacunkiem darzą swoje środowisko. Oni dzięki niemu żyją – polują, zrywają banany, czerpią z tej natury w sposób odpowiedzialny – taki, który nie niszczy jej bezpowrotnie. Dbają też o równowagę ekosystemu. Ropa, którą odkryto na ich terenach, podzieliła Huaorani. To jest ich wielka tragedia. Część plemienia dała się przekupić firmom naftowym. Jednak efekty zauroczenia ich obietnicami bez pokrycia oraz pieniądzem okazały się dla nich zgubne.

JK: I jak żyją te plemiona, które opowiedziały się po stronie ropy?

EE: Byłam na skraju dżungli w takiej osadzie, która została zbudowana na potrzeby rdzennej ludności, tej przekupionej. Jeżeli istnieje jakaś apokalipsa, to ja się znalazłam w jej środku. To był straszny widok – slumsy w środku dżungli. Spici ludzie z depresją, bo oni w tym cywilizowanym, na siłę dla nich zrobionym świecie kompletnie nie potrafili się odnaleźć. Żeby tę depresję i poczucie totalnego zagubienia zabić, po prostu piją. A możliwości upicia cały czas są im dostarczane. Co gorsza, dziewczynki 12-, 13-letnie w ręku trzymają naderwaną lalkę, a przed sobą wielki ciążowy brzuch. Sezonowi pracownicy przyjeżdżają tam i czerpią, z czego się da. Sięgają po naturę jak po swoje i sięgają tak samo po ludzi…

JK: Nikt na to nie reaguje?

EE: W tej chwili rząd obudził się, że mają problem, i próbują jakoś działać. Podjęto działania edukacyjne. Te slumsy w środku deszczowego lasu to był jeden z najsmutniejszych widoków w mojej karierze.

JK: Zbierając materiał do filmu, spędziliście sporo czasu z plemieniem Huaorani.

EE: Ich wioska Bameno, egzotyczne i przepiękne miejsce, znajduje się na terenie parku Yasuní. Huaorani okazali się wspaniałymi gospodarzami. Pozwolili nam dokumentować ich życie bez żadnych ograniczeń. Nasz harmonogram układała w dużej mierze sama natura. Szliśmy spać z kurami i wstawaliśmy wspaniale wypoczęci o świcie, tuż przed wschodem słońca, który kilka razy zarejestrował nasz dron. Wprawdzie w wiosce był generator, ale włączali go tylko na godzinę, abyśmy mogli naładować baterie do kamer. Wykorzystywaliśmy każdą chwilę na zbieranie materiału, tyle było niezwykłych rzeczy, które działy się na naszych oczach. Pamiętam taki jeden epizod, szliśmy w dżungli, ja byłam tuż za liderem, który stanął przy drzewie i zaczął je ciąć maczetą. W miejscach nacięcia pojawiła się czerwona ciecz, do złudzenia przypominająca krew. Penti wyjaśnił, że to jest lekarstwo na wszystko i wymienił od razu cztery dolegliwości, które dzięki temu płynowi znikają. Ciecz nazywa się krew smoka. Po powrocie z dżungli do Quito kupiłam buteleczkę tego specyfiku w sklepie z naturalnymi produktami i posmarowałam nią uporczywe bąble na nogach, których nabawiłam się podczas zdjęć. Następnego dnia nie było po nich śladu. Las deszczowy to potężna apteka natury, którą biały człowiek niszczy bezmyślnie od momentu, kiedy się tam pojawił.

JK: Pojawienie się obcych ludzi wśród lokalnych plemion doprowadziło nie tylko do skażenia terenu, ale także wywołało choroby, które wcześniej nie były znane mieszkańcom lub zostały spowodowane nadmierną eksploatacją ekosystemu. W ciągu ostatnich lat swoją obecność w Ekwadorze mocno podkreślają Chińczycy. Jakie to ma konsekwencje?

EE: Były minister do spraw ropy powiedział mi, że Chińczycy pojawili się w Ekwadorze z takim samym zamiarem jak pierwsi konkwistadorzy, którzy przybyli tam 500 lat temu – aby Ekwadorczykom wszystko zabrać. Trudno z tym polemizować.
Amerykę Południową odkryto w wyniku wypraw z Europy. Zaraz potem dokonał się pierwszy gwałt na tej części świata – na jego zasobach, na kulturze rdzennych plemion, a przede wszystkim – na ich duszy, co w moim odczuciu było największą zbrodnią. Rdzennym plemionom na siłę narzucono jedyną słuszną religię chrześcijańską i wmówiono im, że ich wierzenia i praktyki to śmiertelny grzech karany piekłem. Kiedy w Ekwadorze odkryto ropę, zagraniczne koncerny, głównie amerykańskie, dysponujące technologią wydobycia, jakiej nie posiadał Ekwador, wkroczyły tu w jednym celu: wydobyć jak najwięcej, jak najtaniej i jak najszybciej. O konsekwencjach tej polityki dla Ekwadoru wspomniałam już wcześniej.
Chińczycy pojawili się tu kilka lat temu i zaoferowali potężne pożyczki finansowe w zamian za ropę. Dziś skala zadłużenia kraju jest tak duża, że Ekwador będzie wiercił przynajmniej do 2024 r. Po ropie przyjdzie czas na spłacanie kredytów bogatymi złożami minerałów. Przyszłość Ekwadoru jest w rękach Chin.

JK: Ropa traktowana była jak skarb, źródło szczęścia i obietnica dobrobytu, ale dla niektórych okazała się klątwą ekwadorskiej Amazonii. Czy to było do przewidzenia? Czy państwa bogate w różne złoża skazane są na zagładę przez krwiożerczy świat?

EE: W trakcie prac nad filmem trafiłam na niezwykłe zdjęcia archiwalne. Pokazują, jak Ekwadorczycy oddawali hołd pierwszej baryłce ropy wyprodukowanej przy pomocy amerykańskiego Texaco. Nadano jej status narodowego skarbu i złożono w świątyni, gdzie spoczywają prochy bohaterów wojen. Odkrycie ropy rozbudziło wielkie nadzieje. Ekwador miał być drugim Kuwejtem. Choć ekolodzy od samego początku utożsamili ropę z krwią Amazonii i ostrzegali przed niebezpieczeństwem wykrwawienia lasu deszczowego. Jeżeli ktoś przewidywał konsekwencje, to właśnie oni. Nikt ich wtedy nie słuchał. Po raz pierwszy przeklęli to bogactwo rdzenni mieszkańcy Yasuní, na którego terenie odkryto potężne złoża we wczesnych latach 90. ubiegłego stulecia. Byli świadkami spustoszenia, które wydobycie ropy spowodowało na północy dżungli, i zażądali, aby ropa pozostała w ziemi. To z ich buntu zrodził się pomysł Inicjatywy Yasuní, później wypracowany przez silnie rozwinięte społeczeństwo obywatelskie. Ropa większości nie przyniosła oczekiwanego dobrobytu i nie spowodowała, 
że Ekwador wygrał wojnę z ubóstwem. Korzyści z ropy odczuły tylko elity.

A co do zagłady i krwiożerczego świata – dziś to działa w sposób bardzo wyrafinowany. Kraje, które jeszcze dysponują złożami, są skazane na coraz większe uzależnienie od państw, które tych bogactw potrzebują. Dzieje się to przez zaporowe warunki umów pożyczkowych. Państwa, które zaciągają potężne kredyty, będące podstawą ich funkcjonowania, już w punkcie startu stają się zakładnikami pożyczkodawcy. Nie są w stanie oddać tych pieniędzy, więc w zamian spłacają tym, co mają – głównie bogactwami naturalnymi. Tu nie chodzi o dramatyczny akt zagłady dokonany przez żądny krwi świat. To jest świadomie zaplanowany, powolny proces uzależniania i wyniszczania jednych krajów przez drugie w imię własnych interesów. Klątwa obfitości bardzo dobrze to zjawisko pokazuje właśnie na przykładzie uzależnienia Ekwadoru od Chin.

JK: Czy dla parku Yasuní jest jeszcze jakaś nadzieja?

EE: Musi być! Yasuní stało się synonimem naszej nadziei na to, że ludzkość stać na rozsądne decyzje w obliczu rosnącego zagrożenia dla jej egzystencji. Inicjatywa Yasuní odbiła się szerokim echem w świecie. Ratowanie tego zakątka świata stało się globalną misją. Inicjatywę poparło wiele szanowanych na świecie osobistości, na rzecz Inicjatywy głosował cały niemiecki parlament w pierwszym rządzie Angeli Merkel. Dziś świat o niej nie pamięta, ale w Ekwadorze nadal trwa walka o Yasuní. W maju tego roku jedno z plemion Huaorani odniosło spektakularny sukces. Ich przedstawiciele wygrali historyczny proces w sądzie ekwadorskim, który wydał wyrok zobowiązujący do ochrony 0,5 mln ha ich terytorium w dżungli amazońskiej przed przeznaczeniem ich na odwierty naftowe. Na nieokreślony czas wstrzymano licytację ich ziem przez spółki naftowe. Werdykt dodatkowo zawiesza planowaną licytację 16 pól naftowych, które pokrywają ponad 7 mln ha obszarów należących do rdzennej ludności. To niezwykły precedens prawny dający nadzieję innym plemionom zamieszkującym ekwadorską Amazonię.
Osobiście duże nadzieje w walce o Yasuní pokładam w Yasunídos. To ruch, który spontanicznie zorganizowali młodzi Ekwadorczycy, po tym jak ówczesny prezydent odwołał Inicjatywę. To oni dziś są w tej walce najbardziej aktywni, współpracują z rdzenną ludnością i nie poddają się. Chcą ponownie zawalczyć o zorganizowanie referendum na temat Yasuní. Wyniki poprzedniego zostały sfałszowane przez rząd. Chciałabym bardzo, żeby ten film im pomógł.