Nr 4

„Nazywać rzeczy po imieniu”, czyli o hejcie w internecie

„Nazwał rzeczy po imieniu” – powiedziała moja studentka, gdy pokazałam jej fragment wypowiedzi pewnego patostreamera. Patostreamer niczego nie nazwał. Zbudował tylko ciąg wulgaryzmów i określeń pejoratywnych na temat środowiska – jak sam tych ludzi określił – „lewackich szmat”. Zapytałam tę dziewczynę, który element jego wypowiedzi jest, w jej opinii, jakąś prawdą. Ona zaś odpowiedziała: „Idiotów należy nazywać idiotami, a nie udawać, że nimi nie są”.

Ta sytuacja dalej nie wyjaśniła mi, ani kim są owi lewacy, ani co im patostreamer i moja studentka merytorycznie zarzucają, skłoniła mnie jednak do poniższej refleksji na temat hejtu.

Hejt jest efektem rozdźwięku między językiem, który przestrzega reguł grzecznościowych i nakazuje szacunek wobec odbiorcy, a przekonaniem wielu osób, że taki język zafałszowuje rzeczywistość. Kiedy pojawia się wulgaryzm, jakaś treść, która w jawny sposób zagraża czyjemuś wizerunkowi, ludzie mają tendencję do postrzegania padających pod ich adresem słów jako „dosadniejszych”. Innymi słowy, hejt przez wiele osób postrzegany jest jako bardziej otwarte i szczere wyrażenie prawdziwej opinii.

Jeśli ta teza jest prawdziwa, to warto zadać sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje i co jest tego przyczyną. Relacje poza przestrzenią wirtualną charakteryzują się jedną zasadą 
organizującą. Mianowicie w kontaktach oko w oko ludzie mają potrzebę zachowania „twarzy” swojej i swojego rozmówcy. Przez to pojęcie rozumiem tutaj – nawiązując do Ervinga Goffmana – tzw. publiczny wizerunek siebie. Każda wspólnota wypracowuje sobie pewne regulacje społeczne w formie norm grzecznościowych, które mają na celu zachowanie poczucia bezpieczeństwa rozumianego właśnie jako zachowanie twarzy. Mało zatem prawdopodobne, że w takim bezpośrednim kontakcie wytkniemy komuś wprost niewiedzę czy niespełnianie standardów dotyczących wyglądu, raczej dyskretnie pominiemy wszelkie informacje, które mogłyby zranić naszego rozmówcę. Te strategie zostały wypracowane na drodze ewolucji, żeby chronić relacje we wspólnocie.

Jednak ewolucja nie przewidziała sytuacji, gdy komunikacja między ludźmi przeniesie się do wirtualnego świata, w którym naturalne reakcje społeczne, takie jak gesty, mimika, intonacja, przestaną mieć rację bytu, a nadany komunikat niekoniecznie będzie od razu odebrany przez słuchacza. Co więcej, nadawca nie będzie ponosił konsekwencji społecznych zaistnienia niezręcznej sytuacji, takich jak zawstydzenie czy krępująca cisza. Wirtualny świat umożliwia rzecz niewyobrażalną. Wszak algorytmy mediów społecznościowych potrafią zbudować każdą liczbę wspólnot według dowolnej zasady porządkującej.

Kiedyś wspólnota oznaczała rodzinę, najbliższych znajomych, ludzi z pracy. Od przynależności do niej zależało przetrwanie jednostek. Ludzie musieli zatem wypracować strategie współpracy – żeby przetrwać, członkowie grupy szukali narzędzi pozwalających niwelować różnice i szukać podobieństw. Nawet jeśli członkowi danej społeczności coś się w drugim człowieku nie podobało, to zwykle nie mówił tego otwarcie. Jeśli już musiał to zwerbalizować, to zrobił to – jak celnie pokazuje Yuval Noah Harari w Sapiens. Od zwierząt do bogów – plotkując, czyli mówiąc negatywnie o danej osobie komuś trzeciemu. Wirtualna rzeczywistość pozwala zbudować wspólnotę wyłącznie z ludzi, których widzenie świata, przekonania i sposób myślenia jest podobny. To daje im poczucie bezpieczeństwa. Zygmunt Bauman przytacza pogląd, iż „ludzie szukają grup, do których mogą należeć, na pewno i na zawsze, w świecie, w którym wszystko inne pozostaje w ruchu i zmienia położenie, w którym nic nie jest pewne”. Równocześnie to, co scala daną grupę, musi posiadać element odróżniający ją od innych grup. „Odróżnianie się” oznacza podział na „nas” oraz „ich”. Na nas, których łączy tożsamość narodowa, np. grupy „prawdziwych Polaków”, religijna – „Pandy Szustaka” – czy płciowa – „Dziewuchy dziewuchom”. Może nas łączyć zgoda na niedoskonałość, np. grupa „Ch***wa Pani Domu”, czy potrzeba szydzenia i wyśmiewania. Natomiast „oni” to ci, którzy „nam” jakoś zagrażają. Mogą to być środowiska LGBT, lewacy, prawacy, szczepionkowcy, antyszczepionkowcy itd. Jednym kliknięciem można kogoś wykluczyć z danej społeczności bądź do niej wprowadzić. I w grupie ludzi podobnie myślących bez żadnych społecznych konsekwencji można mówić wszystko, co przychodzi na myśl, nie bacząc na dbanie o godność innych. Co więcej, internet pozwala także wchodzić w różne wspólnoty przy użyciu anonimowego konta i nie brać żadnej odpowiedzialności za wypowiadane, a może raczej napisane, słowa. Można dać ujście każdej myśli niepopartej argumentami merytorycznymi.

Hejt polega na wykluczaniu danej osoby, grupy czy zachowania z kategorii normalności. Sprawdźmy, jak to działa w obrębie języka. Każda wspólnota definiuje warunki przynależności za pomocą konstrukcji językowych definiujących normalność: „normalny człowiek”, „normalna kobieta”, „normalny mężczyzna”, ale też czasowników, które wskazują, co normalny człowiek „powinnien robić”. „Co trzeba / należy robić”. Te językowe strategie normy podpowiadają członkom wspólnoty, których reguł przestrzegać, by zachować poczucie bezpieczeństwa i przynależności. W wersji ewolucyjnej „przynależeć” oznacza „przetrwać”. Wszak człowiek bez stada nie przetrwa. I ten atawizm bardzo często odzywa się u ofiar hejterów. Wszelkie określenia pejoratywne, np. debil, kretyn, czy „argumentowanie” czyjejś głupoty albo braku moralności mają w sobie ukryty mechanizm opierający się na zasadzie: „Jeśli będziesz tak myślała / myślał, jeśli będziesz się tak zachowywała / zachowywał, jeśli będziesz się tak ubierała / ubierał, to my cię tutaj nie chcemy. Ja cię odrzucam. A jeśli zajmuję silną pozycję w grupie, to wysyłam ci też przekaz, że odrzucamy cię jako grupa”. Wykluczenie jest formą śmierci społecznej. Dlatego tak wiele osób odbiera hejt skierowany do nich niezwykle osobiście. Zaś ci, którzy ów hejt tworzą bądź szerzą, często mają poczucie władzy, bo dany komentarz rzeczywiście może doprowadzić do wyrzucenia osoby obrażanej z danej wspólnoty. Poza tym osoba zdeprecjonowana przez zastosowanie wulgarnych określeń zostaje uprzedmiotowiona, a przez to jej widzenie świata nie musi być w danej społeczności brane pod uwagę. Bo kogo interesuje, co myśli idiota? Podobna zasada jest stosowana na forach internetowych czy w innych obszarach wirtualnego świata.

Jedyną formą obrony jest uświadomienie sobie, jak hejt działa. Zrozumienie, dlaczego tak osobiście możemy przeżywać negatywne komentarze na swój temat, nawet jeśli są absurdalne i pozbawione jakiegokolwiek uzasadnienia, pozwala nabrać dystansu do tego nieprzyjemnego zjawiska. Przykre słowa mogą nas zaboleć, bo uruchamiają w nas pierwotny lęk przed wykluczeniem. Tyle że współcześnie na szczęście nikogo nie skazuje się na banicję. Każdy komunikat, zdjęcie, wypowiedź umieszczone w sieci są potencjalnym zapalnikiem dla hejtera. Unieważnić językowo można wszystko: każdy detal, każde słowo, każdy element wyglądu. Ten, kto unieważnia, czuje się bezkarny, a równocześnie może czerpać psychologiczne korzyści ze swojej siły. Na pewno jest to zagadnienie, któremu warto poświęcać dużo uwagi.

Małgorzata Majewska