Nr 3

Rolnictwo miejskie, czyli o raju utraconym. Je-dze-nie?

Realizowanie idei „wiem, co jem” to nie tylko kupowanie produktów opatrzonych symbolem „bio” lub „eko”, ale też „fairtrade”. To uważne czytanie etykiet i wiedza na temat tego, co oznaczają poszczególne słowa i symbole. To otwarte klatki i dyskusja o etyce hodowania zwierząt, branie pod uwagę ich dobrostanu. To sprawa wpływu pestycydów i nawozów sztucznych na rośliny i środowisko naturalne w skali makro. To wreszcie kwestia zaufania.

Etykietkę na opakowaniu łososia norweskiego, który wydawał mi się zdrowym pożywieniem, czytam teraz ze zrozumieniem. Ten łosoś pochodzi z hodowli, która spełnia normy unijne. Ale normy unijne to niekoniecznie moje normy. Czuję się niekomfortowo, jedząc rybę, która nigdy nie zaznała wolności, nie pływała w otwartym akwenie, całe życie tłoczyła się z innymi rybami w zanurzonej w wodach fiordu klatce i którą karmiono z wiadra czy z rury jakąś przemysłowo przetwarzaną paszą z dodatkiem leków i najprawdopodobniej innych ulepszaczy. To, że można je stosować, bo pozwalają na to przepisy, niczego nie zmienia, ponieważ są używane na skalę przemysłową i nie mają nic wspólnego z etyką. Co więcej, ich stosowanie opiera się na przepisach, które mogą być niewystarczająco precyzyjne i przemyślane.

Zdaję sobie sprawę, że etykietka „bio” czy „eko” może być nadużywana, a nawet może być efektem manipulacji i nieuczciwego działania producenta. Uważam też jednak, że stosowaniu ich przyświeca szczytny cel.

Nie jestem ekspertem, po prostu chcę wiedzieć na ten temat jak najwięcej i podejmować świadome decyzje. Jeśli tylko mam możliwość, w najgorszym razie kupuję łososia z hodowli ekologicznej (cokolwiek to znaczy, bo trudno uznać nawet najbardziej ekologiczne hodowle za kierujące się etycznymi pobudkami). W najlepszym razie kupuję łososia złowionego w oceanie, mimo że i ten „szczęśliwszy” łosoś zawiera mikroplastiki. Przynajmniej popływał sobie na wolności…

Zastanawiam się także, na ile wolne łososie zawdzięczają swoją wolność tym hodowlanym i jaki wpływ na siebie mają te dwie gałęzie przemysłu rybnego. Chciałbym, by obie zmierzały w kierunku gospodarki zrównoważonej.

Zasadniczo trend „wiem, co jem” jest pewną ideą, którą można interpretować na różne sposoby. W tym tekście skoncentrujemy się na jego podstawowych elementach: zdrowiu i etyce.

Wpływ żywności na zdrowie można badać, konfrontować z wieloma punktami widzenia, sprawdzać normy jakości i oczekiwania konsumenckie. Na ten temat mogą się wypowiadać naukowcy zajmujący się rolnictwem, dietetycy, chemicy, biolodzy, szefowie kuchni, degustatorzy. Jako konsument może o tym mówić każdy z nas. Suma tych perspektyw pozwoli nam lepiej zrozumieć to zagadnienie i podejmować świadome decyzje żywieniowe.

Drugim elementem „wiem, co jem” jest etyka. Ta wartość może wydawać się mniej namacalna, raczej umowna, ale przy odpowiednim podejściu może okazać się prostsza do zastosowania w praktyce.

Rewersem zdrowej żywności niekoniecznie jest odpowiedzialność. Odpowiedzialność w produkcji takiej żywności to złożony problem. Obejmuje sposób traktowania ludzi zaangażowanych w jej powstawanie (np. biednych rolników z plantacji bananów w Ekwadorze) i zwierząt, których mięso się wykorzystuje (np. stosowanie metod przemysłowych w hodowli krów, kur czy świń). W „wiem, co jem” powinno chodzić o to, by rolnicy byli godnie opłaceni, mieli zapewnione dobre i bezpieczne warunki pracy, by dzięki temu lepiej się im żyło. Można to nazwać dobrostanem ludzi (wellness).

W odniesieniu do zwierząt problem jest poważniejszy. Etyka w hodowli zwierząt to zagadnienie, które dopiero zaczyna być poruszane we współczesnej dyskusji społecznej. Najprostszym rozwiązaniem jest zrezygnowanie z jedzenia mięsa. Daleki jednak jestem od twierdzenia, że to jedyna właściwa droga. Sądzę, że da się hodować zwierzęta zgodnie z zasadami etyki, jak i pozyskiwać mięso w etyczny sposób – jak w przywołanym wyżej przykładzie wyboru między łososiem ze zwykłej hodowli, hodowli ekologicznej i złowionego w oceanie. Ten złowiony w oceanie żył w warunkach naturalnych i padł ofiarą drapieżnika. To drugorzędna sprawa, czy drapieżnikiem był rekin, czy człowiek. Jeśli zgodzimy się, że pozyskanie mięsa w wyniku polowania na dzikie stworzenie nie jest niczym złym, to możemy zacząć się zastanawiać, jak takie polowanie powinno wyglądać. Istotna okaże się kwestia równowagi i metod połowu. Jestem przekonany, że zawsze możliwe jest ustalenie najbardziej humanitarnych metod zabicia stworzenia oraz utrzymania równowagi w ekosystemie. Ludzkość do tego dąży – mniej lub bardziej skutecznie – wprowadzając przepisy o ochronie gatunków fauny i flory oraz narzucając regulacje dotyczące częstotliwości polowań czy połowów i liczebności zabitych zwierząt.

Wyznaję zasadę, że stosowanie jak najbardziej naturalnych rozwiązań jest najlepsze. Człowiek jako gatunek od zawsze polował na różne zwierzęta. Jest to zgodne z jego naturą. Ważne, żeby polujący nie przekraczali ograniczeń ilościowych i potrafili się zdobyć na refleksję nad humanitarnym odebraniem życia – bez zadawania zbędnego bólu.

Etyka w „wiem, co jem” to również wzięcie odpowiedzialności za los braci mniejszych. Skoro przejęliśmy panowanie nad całą planetą, musimy wziąć za nią pełną odpowiedzialność. Dlatego ochrona przyrody powinna być priorytetem człowieka Open Eyes.

Człowiek, któremu przyświecają takie zasady, nie powinien interesować się tylko tym, co je, egoistycznie odnosząc to wyłącznie do swojego zdrowia. Nie powinno być mu obojętne to, jak wyglądał proces hodowli i uboju zwierzaka, który trafił na jego talerz. Jeśli zwierzę się męczyło, było trzymane w ciasnej klatce, nie spacerowało po zielonej trawie w promieniach słońca, to zakup towarów wyprodukowanych w taki sposób jest nieetyczny. Jeśli zwierzęciu zapewniono naturalne warunki, było ono traktowane z szacunkiem i zakończyło żywot zabite w sposób możliwie najbardziej humanitarny, to taki proces może być etyczny. W pełni czy tylko do pewnego stopnia? To już zależy od naszego osobistego stosunku do sprawy.

Zawiłości w etycznym aspekcie trendu „wiem, co jem” będzie sporo. Jeśli żal mi idących na rzeź ssaków, to czy ta troska nie powinna dotyczyć również ptaków? Gadów? Może także płazów i owadów? Ryb i innych stworzeń morskich?

Radykalny stosunek do sprawy mają weganie decydujący się na dietę wyłącznie roślinną. Jarosz czy też wegetarianin zrezygnuje z mięsa, pescowegetarianin pozostanie przy owocach morza i produktach odzwierzęcych. Warto znowu odwołać się do etyki: jajka od wolnych kur są lepsze niż od tych przetrzymywanych w klatkach, i bynajmniej nie chodzi tu o smak. Mieliśmy kiedyś z kolegami koguta, przejechał z nami setki kilometrów samochodem z Etiopii aż do Polski. Ta znajomość wywróciła do góry nogami moje postrzeganie podmiotowości kur. Są mądre i miłe, więc choćby z tego względu trudno im życzyć takiego losu, jaki jest im gotowany na przemysłowych fermach w chowie klatkowym.

Jako dziecko jeździłem, jak całe moje pokolenie (roczniki 70.), na wakacje na wieś, na żniwa. Pomagałem babci, wujkowi i cioci w gospodarstwie. W tamtych czasach krowy pasły się na łąkach, kury swobodnie spacerowały, a świnie mogły wylegiwać się w błocie. To były szczęśliwe zwierzęta, hodowane z szacunkiem. Miały imiona, swoje przygody, niektóre nawet bardzo długo żyły. Kontakt z nimi i ciężka praca sprawiały, że naturalnie stosowano zasady etyczne. Przypominało mi to trochę zachowanie Indian z książek przygodowych, którzy odprawiali nabożeństwo nad zabitym z łuku jeleniem, dziękując Manitou, wyrażając szacunek dla duszy zwierzaka, zapewniając, że zabicie go było koniecznością.

Oczywiście mimo wszystko na wsi nie ma miejsca na przesadne sentymenty. Kiedy trzeba było zabić kurę na obiad, to brało się toporek i łapało kurę w wiadomym celu. Pozbawione głowy zwierzę biegało jeszcze chwilę po podwórku, a potem lądowało w garnku. Z dzisiejszego punktu widzenia były to brutalne czasy. Patrzyły na to dzieci. Jednak człowiek te zwierzęta wykarmił, wyhodował, opiekował się nimi, ciężko przy tym pracując. Ten sam człowiek na końcu odbierał im życie jednym szybkim cięciem. Taki los, takie prawo natury. A dzieci? Skoro jadły, to patrzyły.

Najgorzej było ze świnią. Wujek mnie zmusił do patrzenia, jak się ją zabija. Powiedział, że jeśli chcę jeść później kotlety, to muszę być w pełni świadomy, skąd się biorą. Płakałem, miałem 7 lat. Świnia to duże zwierzę, więc bardzo trudno ogłuszyć ją obuchem siekiery. Jeśli już się uda i zwierzę straci przytomność po potężnym uderzeniu w głowę, dalej wszystko odbywa się humanitarnie. Podwiesza się ją za tylne nogi – w tamtej sytuacji użyto do tego traktora z podnośnikiem, który uniósł świnię wysoko do góry – i podrzyna jej gardło, po czym spuszcza się krew do wanny. Potem zaczyna się ciężka rzeźnicka praca nad jej oprawieniem. Trauma dla dziecka? Z pewnością tak, do dziś dobrze wszystko pamiętam.

Ale to uczciwa cena za to, że potem wspólnie z całą rodziną zjadłem tę świnię jako kiełbasę, szynkę i wiele innych wyrobów. Wcześniej pomagałem tę świnię karmić, sprzątać w jej chlewie i – o zgrozo – miałem uciechę z kopania bucikiem w ryjek wystający zza prętów ogrodzenia. Wszystkie dzieci tak robiły. Czy to rzeczywiście były okrutne czasy? Dziś żyjemy w społeczeństwie, które nie ma pojęcia o skali dramatu miliardów zwierząt stłoczonych w fabrykach produkujących mięso. Większość nawet nie chce oglądać w internecie filmów dokumentujących współczesny farmagedon. Są one drastyczne, mogą zepsuć nastrój. W żaden sposób nie uczestniczymy już w procesie hodowli. Nie ponosimy odpowiedzialności ani nie mamy faktycznej świadomości, do czego dochodzi. Mało kto przeczytał wartościową książkę pod znamiennym tytułem. Farmagedon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa autorstwa Philipa Lymbery’ego. Pokazuje ona różnicę między dawną wsią, z natury etyczną, a dzisiejszym przemysłowym bezdusznym chowem zwierząt. Trudno po takiej lekturze przełknąć kęs mięsa.

Ci, którzy nie chcą rezygnować z mięsa, powinni ją przeczytać albo obejrzeć film Okja. To otwiera oczy, a my się przecież właśnie tym tutaj zajmujemy.

Sam do niedawna byłem mięsożercą. Pałaszowałem mięso. Starałem się wybierać, w miarę możliwości, steki od wolno chodzących po łąkach zwierząt.

Zawodowo zajmowałem się komunikacją społeczną w zakresie dobrostanu świń, kur i krów. Zwłaszcza w Unii Europejskiej możemy zaobserwować w tej kwestii wielki postęp. Powiększają się minimalne powierzchnie, na których mogą być hodowane zwierzaki, wprowadzane są liczne normy, niewątpliwie polepszające egzystencję zwierząt hodowlanych. Są one coraz lepiej karmione, żyją w bardziej higienicznych warunkach, kontrolowane są formy ich uboju. Niezaprzeczalnie takie zwierzęta już trochę mniej cierpią. Rośnie popular­ność rolnictwa ekologicznego. Wszystko powoli zmierza może nie w dobrym, ale przynajmniej w odrobinę lepszym kierunku. Tyle że może zmierzać w jeszcze lepszym, i to znacznie szybciej.

Właśnie dlatego, w duchu Open Eyes Economy, postanowiliśmy w mojej firmie (która była do niedawna agencją reklamową, a stopniowo staje się firmą-ideą, świadomie kształtującą swój model biznesowy tak, żeby zasadzał się na ekologicznej i społecznej odpowiedzialności) wybudować MGR, czyli miejskie gospodarstwo rolne.

Podobnie jak w ubiegłym roku przeprowadziliśmy wspólnie (i z dużym sukcesem) z Mazda Polska eksperyment empiryczny, który nazywa się Slow Road (więcej na www.slowroad.pl i facebookowym profilu tego projektu). MGR jest próbą całościowego zmierzenia się z trendem „wiem, co jem” i wszystkim, co on ze sobą niesie.

Jeśli mamy zdobyć jak najpełniejszą wiedzę na temat całego łańcucha dostaw, etyki i dobrostanu zwierząt hodowlanych, tego, czy i jak zdrowe są rośliny, jajka, mleko, miód, uzyskiwane w dodatku w centrum dużego miasta, to najlepiej zrobić to samemu, od początku do końca.

Tak się składa, że obok siedziby firmy mamy ponad 20 a zieleni, dotąd niewykorzystanej. Właśnie trwa tam budowa. Dzięki mozolnej pracy koparki, ludzi i ciężarówek przyszła owczarnio-koziarnia, kurnik, szklarnia, warzywniak, króliczy wybieg, pasieka i ochronka dla rannych jeży nabierają realnego kształtu.

Podczas Open Eyes Economy Summit 2018 z dumą opowiem o pierwszych efektach naszej pracy. Dzięki współpracy z krakowskim Uniwersytetem Rolniczym, Targiem Pietruszkowym, Ogrodami Społecznymi, Pasieką Miejską i Krakowskim Zarządem Zieleni Miejskiej powstaje u nas jedyne w swoim rodzaju centrum badawczo-rozwojowe. Osobiście będziemy się opiekować naszymi kurami, owcami, pszczołami, jeżami i królikami, uprawiać warzywa. Pieczę nad tym będzie sprawował owczarek Misiek.

Budujemy (być może pierwsze w Polsce) antysmogowe: szklarnię, owczarnię i kurnik. Zaopatrzone w czujniki smogu, wentylację z filtrami HEPA, oczyszczacze powietrza, szczelne kubatury, a także zdrową, specjalnie przywiezioną, przebadaną glebę. MGR współtworzą z nami m.in.: IKEA Polska, która dostarcza fotowoltaikę, Drewniany Market, z którym budujemy wszystko, co z drewna, rozmawiamy też o szklarni z firmą Oknoplast, a o zamkniętych obiegach wody – z Geberitem. Zamierzamy zainstalować wiele czujników, systemów monitoringu, prowadzić badania jakości produkowanej żywności. Dowiemy się wszystkiego, czego chcemy się dowiedzieć. Sami będziemy jedli to, co uda nam się wyhodować, żeby móc wyciągać wnioski. Wiemy na pewno, że nie będziemy potrafili zjeść żadnego ze zwierzaków, którymi chcemy się opiekować. Opracujemy doświadczalny system, który pozwoli nam znaleźć odpowiedzi na wiele trudnych pytań. Powstanie program edukacyjny dla dzieci i młodzieży, w którym wezmą udział przedszkola i szkoły. Będzie można u nas prowadzić ciekawe lekcje biologii i etyki. Pracownicy, przyjaciele firmy i sąsiedzi będą mogli adoptować kury, owce i inne zwierzaki, mieć własne jajka, miód i marchewki.

Jakie będą efekty? Zapewniam już dzisiaj – wspaniałe. Wiele się dowiemy, nieraz zmienimy zdanie, na pewno dużo się nauczymy i wiedzę tę przekażemy dalej.

Jaki jest cel takiego działania? Chcemy wyciągać właściwe wnioski i pomagać sieciom handlowym w tym, jak i od kogo kupować, konsumentom – jak lepiej realizować trend „wiem, co jem”, ludziom w ogóle – jak przywrócić naturalne relacje między człowiekiem a zwierzętami i roślinami, urzędom i instytucjom – jak przygotowywać przepisy i przestrzeń publiczną, uczelniom – jak badać i uczyć. Chcemy, by dzieci znów zaczęły czerpać radość z obcowania z naturą i rolnictwem. Samym sobie natomiast chcemy przywrócić godność zatraconą gdzieś w bezmyślnej konsumpcji.

Mateusz Zmyślony, miejski gospodarz rolny

O swoim rozumieniu trendu „wiem, co jem” mówi Dobrosława Gogłoza:

„Wiem, co jem” jest hasłem bardzo ważnym w kontekście ochrony zwierząt przed cierpieniem, ponieważ większość z nich jest zabijana właśnie dla celów konsumpcyjnych. Zła wiadomość jest taka, że to są naprawdę olbrzymie liczby – w Polsce co roku zabijamy na mięso więcej kurczaków, niż wynosi cała populacja mieszkańców Europy. Dobra wiadomość za to jest taka, że każdy z nas może się przyczynić do zmiany losu tych zwierząt. Można ograniczyć spożycie mięsa albo całkowicie z niego zrezygnować. Można włączać się w kampanie, które mają na celu poprawę dobrostanu zwierząt w hodowli. Można zacząć działać w organizacjach pracujących na rzecz zwierząt albo – jeśli nie mamy na to czasu – zostać ich darczyńcą. Jesteśmy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy, i najwyższy czas stawić tej odpowiedzialności czoło.

Dobrosława Gogłoza,
prezeska Stowarzyszenia Otwarte Klatki